* / bezimienni
Mieli konia i związane z nim korzyści. W sezonie wypożyczali go do pracy w sadzie i w ogrodzie sąsiadom, a ci konia karmili. Inaczej kasztan długo by nie pociągnął. Mieli też kilka krzaków porzeczki i pół świni. Poza tym nic. Dzieci w tej rodzinie było chyba czternaścioro. Mieszkali w pobliżu, widywaliśmy się często. Raz byłem u nich na obiedzie. Krzeseł dla wszystkich nie wystarczyło, więc siedzieliśmy, kucaliśmy i klęczeliśmy gdzie popadło. Matka tych dzieci przyniosła pół wiadra smalcu i bochen chleba. Zaczęła serwować „obiad”. Kiedy podawała dziecku pajdę ze smalcem, tłustą drewnianą łyżką pacała je w czoło – taki pomazaniec nie mógł już czatować na kolejną porcję. Nie pożałowała kawałka chleba i mnie, ale czoło zostawiła mi czyste. Może przeczuła, że mój los będzie się różnił od losu jej dzieci. Gdyby ktoś wtedy zrobił nam zdjęcie, oglądalibyśmy je teraz z mieszanymi uczuciami. Otaczali mnie przyszli złodzieje, gwałciciele, mordercy, ludzie o życiorysach urwanych nagle i w podobny sposób: kara śmierci, śmierć z przedawkowania, ofiara zabójstwa, zatrucie płynem niewiadomego pochodzenia… Chociaż na osobie postronnej takie zdjęcie nie zrobiłoby wrażenia: no, gromadka urwisów w znoszonych dresach, o jaśniejących czołach. A wśród nich ja – bez piętna…
* / bogacze
Zaiskrzyło między nimi w ciasnej szkolnej stołówce. Na obiad był barszcz, sznycel i kompot. Czyli prawie to samo co zwykle. Uczniowie hałasowali, wuefista o ptasim nazwisku sypał dowcipami, pobrzękiwały talerze, pod nogami przestawianych krzeseł skrzypiało starte, wyblakłe linoleum. Ona unosząc łyżkę podniosła wzrok i ujrzała siedzącego vis-à-vis kudłatego bruneta w okularach o grubych szkłach. To jedno krótkie spojrzenie odmieniło życie obojga. On wyczuł, że ona na niego patrzy, ale dla niepoznaki jeszcze bardziej się zgarbił nad opróżnionym do połowy talerzem buraczkowej brei, potem ni z tego, ni z owego strzepnął z blatu niewidzialne okruszki chleba. Wreszcie sam zerknął na nią ukradkiem. I rozlała się w nim taka błogość – nie pomieszczą jej wzory ani równania!
Oboje byli matematykami, oboje byli krótkowzroczni, tylko ona oprawki okularów miała cieniutkie, metalowe, a on – grube, masywne, rogowe.
Razem przyszli na obiad, razem wyszli ze stołówki. I tak już zostało. Razem sprawdzali prace domowe, razem chodzili na rozmowy do rodziców niegrzecznych i leniwych wychowanków, razem jeździli na kursy doskonalące, od czasu do czasu – na wycieczki. Razem przenieśli się do innej szkoły. Dokądkolwiek szli, cokolwiek robili – zawsze przytuleni, zawsze trzymali się za ręce. Koledzy stroili sobie z nich żarty, uczniowie chichotali, ale oni nie zwracali na to uwagi. I tak już zostało. Nierozłączni, w końcu – po wielu latach – oślepli. Niemal razem. Ona ciut wcześniej niż on.