(fragment powieści Magnetyzm)
To było bardzo upojne lato, jerzyki między budynkami krzyczały tak przejmująco i melancholijnie, jakby ktoś im zapętlił w słuchawkach Hotel California. Gadżet upychała podkoszulki i majtki do wysłużonej czarnej walizki. Spodnie od dresu Loszy Smażonego wisiały malowniczo na poręczy kanapy i pobłyskiwały plamą na kolanie. Jego zaschnięta szczoteczka do zębów została w łazience. Przez telefon powiedział jej, żeby się nie martwiła, że wszystko z nim okej, że w nocy zabrali go nasi chłopcy, że ryje okopy, więc niech jedzie sama. Głos Loszy brzmiał cicho, przepraszająco, w sumie jak zawsze, więc Gadżet nie potrafiła ocenić – prawdę mówi, czy kłamie.
Upychanie ubrań należało do jej supermocy. Dziewczyna była niezmiernie dumna, że tak wiele potrafi zmieścić w walizce, która bywała już i w Odessie, i w Chersoniu, a nawet w Wiedniu. Gadżet dowiodła empirycznie, że oprócz trzech wymiarów istnieje jeszcze czwarty, i jakimś cudem mogą w nim znikać upchnięte ciuchy, by następnie – też cudem – wracać. O istnieniu tego wymiaru świadczyła jej walizka. Biedny suwak zacinał się i zgrzytał, a przed śmiercią ratowały go tylko zaciski koloru zgniłej zieleni.
Ale, niestety, Gadżet nie miała mocy przywracania ludzi z czwartego wymiaru. Losza przepadł dwa dni temu. Wyszedł zabrać resztki towaru ze swojego straganu na przydworcowym bazarze: jakieś spławiki, haczyki, żyłki. Zadzwonił dopiero wczoraj wieczorem. Dziwne, bo nie na jej telefon, tylko na starą „babciną” nokię służącą im do rozmów z babcią Loszy, która miała innego operatora, mieszkała na Osiedlu Październikowym i zabił ją pocisk.
Tamtego dnia Głafira Pietrowna (tak nazywała się starsza pani) wstała właśnie ze swojej sofy i poszła do kuchni pogłośnić stary kołchoźnik. Pocisk zdążył już rozchylić płatki stabilizatorów i szybował, lekko pogwizdując, wśród najwyżej latających ptaków, powoli zmniejszając wysokość. Gdyby miał oczy, mógłby zobaczyć zachwycający krajobraz: słońce wstawało nad wielkim miastem, przedzierało się przez dym ulatniający się z demonicznych kominów, barwiąc smog na czerwono, schlapywało farbę na obrośnięte rzadkimi drzewami wierzchołki hałd górniczych, pobłyskiwało w oknach wyższych pięter nowych budynków, które górowały nad starymi i oblazłymi sześcio- i dziesięciopiętrowymi blokami. Pocisk dojrzałby też odległą linię horyzontu z ledwie widocznymi pasmami dróg i zielonymi lasami, dym w okolicach lotniska, pierzaste chmury…
Ale nie miał oczu, przebił więc najpierw cienką warstwę lepkiej, rozgrzanej papy, następnie żelbetonowy strop strychu, uszkodził rurę centralnego ogrzewania, nastraszył gołębie na piętrze technicznym, ostatnim wysiłkiem przełamał opór kolejnej warstwy betonu, by wreszcie z łoskotem upaść na zapadniętą, jeszcze ciepłą sofę, z której przed chwilą wstała babcia Głafira. Nie eksplodował jednak – od trzydziestu lat leżał w magazynie, więc wybuchanie było ponad jego siły, chociaż, zapewne, bardzo by tego pragnął.
Gadżet poznała całą historię tego pocisku, gdy tylko przytknęła dłoń do jego korpusu. Długo wieźli go kiepską drogą, a kiedy otworzyli skrzynię, trafił w ciepłe ręce Wasyla, który zaciągnął się na ochotnika w Bojarce pod Kijowem, gdzie oczekiwała go trójka dzieci i kłótliwa żona. Wasyl przyłożył pocisk do pokrytych prochem obnażonych piersi. Zimny metal na kilka chwil dotknął jego brązowych brodawek. Potem trafił do mechanizmu ładunkowego haubicy D-30 wyprodukowanej w 1978 roku. Czterdziestoośmioletni Mykoła spod Chersonia (zostawił warsztat samochodowy w garażu oraz pasiekę z piętnastoma ulami) szybko dokonał obliczeń, dotykając tablicy strzelniczej pożółkłym od tytoniu palcem, a Paweł z Popasnej pociągnął za uchwyt mechanizmu odpalającego, trochę już nadżarty przez rdzę. Z domu Pawła nic nie zostało, cały spłonął.
Ale babcia Loszy nie umarła tamtego dnia, tylko dopiero po tygodniu. Dostała złośliwego nadciśnienia tętniczego, a ponieważ wszystkie szpitale były przepełnione, odesłano ją do domu. Losza przywiózł ją białym moskwiczem 412 wyprodukowanym w 1976 roku, kupionym jeszcze przez świętej pamięci dziadka, i zaniósł na swoich ramionach na ostatnie, dziesiąte piętro, gdzie było jej mieszkanie. Winda nie działała już drugi miesiąc.
Pocisk wciąż leżał na sofie otoczony wianuszkiem kawałków betonu i sztukatury oraz drobinek białej farby. Ze stabilizatorów została bezkształtna kupa żelastwa. Jednak sofa pozostała prawie nietknięta, choć spod obicia wyłaziła gdzieniegdzie lepka od upływu czasu poliuretanowa wyściółka.
Starsza pani długo krzyczała w kuchni. Zabroniła Loszy dwóch rzeczy: nie mógł dotykać pocisku i przewieźć jej, Głafiry, do jego i Gadżet domu. Nie lubiła Gadżet. Loszy zresztą też. Lubiła swoje samotne życie w jednopokojowym mieszkanku z dużą kuchnią: prawie osiem metrów. Losza pościelił jej tam stare łóżko polowe, a dziurę w suficie salonu zasłonił kawałkiem dykty. I tak sobie mieszkali przez siedem dni: pani Głafira, rocznik 1929, i pocisk haubicy D-30 wyprodukowany w fabryce amunicji w obwodzie Swierdłowskim Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Radzieckiej w 1980 roku. Babcia przeważnie leżała, bo kiedy próbowała wstać, kręciło jej się w głowie. Pocisk też leżał cicho i spokojnie, bo jego głowa mogła eksplodować w każdej chwili.
Gadżet przyniosła zupę w litrowym słoiku i purée z kotletem w plastikowym opakowaniu. Kiedy pani Głafira jadła i krzyczała, że Gadżet to fatalna gospodyni, bo w kotlecie jest za dużo chrząstek, Gadżet zajrzała do pokoju zajmowanego przez pocisk. Stała przez chwilę w drzwiach, potem podeszła: w jakiś dziwny sposób pocisk ją przyciągał, tak jak wszystkie przedmioty z metalu. Położyła dłoń na jego chłodnej, wypalonej i odrapanej powierzchni.
Pocisk miał trafić w wieżyczkę czołgu T-72, który wczoraj przekroczył ukraińską granicę od strony niewielkiego rosyjskiego miasteczka Gukowo wraz z kolumną podobnych mu pojazdów z zamazanymi wcześniej na chybcika numerami bocznymi. Teraz strzelał od czasu do czasu i manewrował w rejonie donieckiego lotniska zbudowanego przed trzema laty na Euro 2012. Ale jakaś siła zamiast przyciągnąć pocisk do wieżyczki – odepchnęła go od niej. Odskoczył, jakby mieli z czołgiem jednakowe bieguny.
© Copyright for the Polish translation by Marcin Gaczkowski.
Pierwotna wersja tłumaczenia ukazała się w czasopiśmie „eleWator” 2019, nr 4, s. 204–207.
Wydanie książkowe: Petro Jacenko, Magnetyzm, Warstwy, Wrocław 2020.
Data publikacji na stronie: 15 grudnia 2020 roku.
Pięć napięć: ukraińsko-polska wirtualna antologia. Napięcie drugie – „Magnetyzm”:
Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci