Wybierz wersję:

Schronisko (wybrane rozdziały)

<

Ciastka

Dobiegł końca ulubiony program bezdomnych Qui veut gagner des millions, jadalnia zaczęła pustoszeć. Zostało z dziesięć osób drzemiących na krzesłach. Szefie, odezwał się nagle Boullay, nie zostało nic z kolacji?

Zajrzałem do lodówki, nic ciekawego: buraki i surówka z selera, których nikt nie chciał jeść. Za to w dolnym pojemniku kryła się reklamówka zawiązana na supeł. W środku było tekturowe pudełko z czekoladowymi ciastkami.

– Są buraki i seler – powiedziałem. Ale… – ściszyłem głos – coś znalazłem. Niespodzianka.

Głowy podniosły się.

– Ciastka. Czekoladowe!

Mętne oczy rozbłysły, jadalnia pojaśniała. Postawiłem otwarte pudełko na cynkowej ladzie.

– Ktoś chce?

Wychylili się do przodu – jeszcze niepewni, jeszcze niewierzący własnemu szczęściu. Ciastka? I to czekoladowe? O tej porze? Jakim cudem nikt ich nie zjadł?

Zapadła uroczysta cisza, ustały pochrapywania i pochrząkiwania. Potem odezwały się głosy – ciche, nieśmiałe, proszące: ja… chętnie… a można… pewnie…

Pierwszy podniósł się Boullay – ten był od razu godny, wyprostowany. Przecież gdyby nie on, nikt nie dowiedziałby się o istnieniu skarbu. Podszedł do lady, wyciągnął rękę. Tu opuściła go pewność siebie. Nie należało jednak przesadzać. Bo to może nie tyle niespodzianka, ile nagroda. Należy na nią zasłużyć, a nie pchać się jak zwykle, nie żądać, nie grozić. Zarośnięta twarz wykrzywiła się w nieporadnym uśmiechu. Proszę, powiedział.

Za nim poszedł Desgranges – też wpierw śmiałym krokiem, naśladując poprzednika, ale już w połowie drogi skurczył się, zaczął maleć i kiedy doszedł do ciastek, był nie większy niż pięcioletni chłopczyk i musiał stanąć na palcach, żeby dosięgnąć pudełka.

Ruszyli pozostali: nieogoleni, brudni, cuchnący, kulejący, zgarbieni pod ciężarem rzeczywistości, którą rozświetlił nagle słoneczny promień. Wauters, Maloudji, Tiomkin, Bessari, Tranh, Pozner, Harkim, Bridel. Szli, wpatrując się w sufit, zerkając na boki, patrząc pod nogi. Stawiali ostrożnie stopy, żeby nie hałasować, ręce trzymali za sobą albo w kieszeniach. Wielu, jak Desgranges, malało w oczach.

Potem odchodzili – każdy z błyszczącym czekoladową tafelką ciastkiem położonym na dłoni. Nikt nie skosztował, nie nadgryzł, nie polizał. Przedłużali magiczną chwilę i znikali w boksach. Tam dopiero słodzili sobie ostatnią chwilę przed snem.

Starczyło akurat dla wszystkich dziesięciu obecnych w jadalni. Ale ktoś zauważył, ktoś podejrzał. O północy zastukał nieśmiało do drzwi biura Monterano – wielki, czarny, awanturnik jakich mało. Słuchaj, powiedział cichym, proszącym głosem, chciałem się tylko spytać… no wiesz… może jeszcze… nie ma już tych ciastek?

 

 

 

Lekarz

Wszedł do biura energicznym krokiem, skinął głową na powitanie. Uścisnął mi mocno dłoń, przysunął sobie krzesło, usiadł, założył nogę na nogę.

– Doktor Bridel – przedstawił się.

Twarz miał gładko ogoloną, siwiejące na skroniach włosy starannie zaczesane do tyłu, na nosie okrągłe okularki w srebrnych oprawkach. Ubrany był porządnie: marynarka z angielskiego tweedu, czysta, wyprasowana koszula niestrzępiąca się przy mankietach ani przy kołnierzyku, włoskie zamszowe półbuty. Szare oczy patrzyły uważnie, badawczo.

– Jestem lekarzem – podkreślił. – Przysłano mnie, bym zajął się niektórymi co trudniejszymi przypadkami. Chodzi o ludzi odmawiających leczenia w zwyczajowym trybie. Razem z profesorem Spinettim – słyszał pan oczywiście o profesorze Spinettim, ordynatorze oddziału neuropatologii w szpitalu Pompidou? – opracowaliśmy projekt terapii bliskością jako wstępu do leczenia. Obecnie wcielamy go w życie. Czy mógłbym zadzwonić?

– Proszę.

Zmarszczył brwi, podniósł słuchawkę, wystukał numer. Potem cofnął się z telefonem do tyłu, naciągając sznur.

– Laurence? Tu doktor Bridel. Możesz mnie połączyć z doktorem Harveyem? Dziękuję, czekam.

Uśmiechnął się do mnie przelotnie, zaświstał przez zęby kilka taktów z Wilhelma Tella, wygrał rytm palcami na udzie. Znów spoważniał.

– Claude? To ja.

– …

– Niestety, nic nie udało się zrobić. Daliśmy masywną dawkę tetracykliny, ale było już za późno. Krwotok wewnętrzny.

–…

– Tak, umarł na stole. Czy możesz zawiadomić jego brata? Ja dziś jestem w terenie. No to na razie, do jutra u Steve’a.

Spojrzał na mnie.

– O czym to mówiliśmy? Ano tak: o tym, że moja misja zakłada anonimowość, wtopienie się w tłum. Proszę więc wpisać dowolny zawód do kartoteki. Może być… inspektor podatkowy. Nie będzie z tym problemu?

– Nie. Nie jesteśmy na policji.

– No to świetnie. Spędzę tutaj parę nocy. Jaki mam numer?

– Numer?

– No, numer łóżka.

– Ach tak: dwadzieścia sześć.

Doktor Bridel natychmiast zabrał się do roboty. Wyciągnął z teczki wielki notes i ruszył na obchód. Zatrzymywał „pacjentów” na korytarzu, przysiadał się do nich w jadalni, siadał na łóżkach, zadawał pytania, notował. Jego energiczne ruchy, pewność siebie robiły wrażenie; poza wszystkim – któż nie lubi opowiadać o swoich dolegliwościach?

Każdego wieczoru, koło jedenastej, przychodził telefonować do biura. Najczęściej dzwonił do doktora Harveya, czasem do profesora Spinettiego, do którego zwracał się per Dominik. Rozmowy dotyczyły często dziennej praktyki doktora Bridela, który, najwyraźniej, przebywał w miejscach, gdzie dużo operowano i często umierano. Ofiarami byli sami mężczyźni, za każdym razem należało zawiadomić brata.

Którejś nocy, po rozmowie z profesorem na temat nieudanej tracheotomii dziennikarza określanego mianem H., doktor nie wyszedł od razu z biura, tylko wyciągnął papierosa i zaczął o sobie opowiadać.

– Jestem trochę neurologiem, ale robiłem specjalizację z endokrynologii. Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem w prefekturze. Na co się tam nie napatrzyłem! Kobiety w histerii, poronienia, próby samobójcze. Tam nie było żartów! Na szczęście mam pewną rękę i dobre oko: wystarczy mi raz spojrzeć i już stawiam diagnozę.

Spojrzał na mnie uważnie, podniósł się.

– Pan pozwoli?

Nie czekając na odpowiedź, przyłożył mi palce wskazujące po obu stronach szyi.

– Nie ma pan czasem kłopotów z tarczycą?

– Ja? Nie mam.

– Hm… dziwne. No więc, co to ja mówiłem? Aha: trafił mi się bardzo interesujący przypadek: Philippe Duranton, trzydzieści siedem lat, łóżko numer dwadzieścia cztery. Zaraz koło mojego. Udało mi się zdobyć jego zaufanie, mam wrażenie, że jest mu ciężko, że chce mi coś wyznać. Czuję, że jestem niedaleko, blisko rozwiązania, mam taki feeling. Wie pan, dobry psycholog musi być trochę położnikiem, jak Sokrates.

Philippe Duranton wcale nie wyglądał na człowieka, któremu jakiś szczególny ciężar legł na piersi. Był wesoły, gadatliwy, łatwowierny jak dziecko. Wierzył we wszystko, co pisano w gazetach i pokazywano w telewizji. Jeździł po schronisku na wrotkach. Zbieram na prawdziwe Salomony, mówił, wtedy wystartuję w zawodach.

Dziesiątego dnia Bridel pojawił się z ponurą miną.

– Źle, bardzo źle. Byłem w szpitalu z Philippe’em i tam dowiedzieliśmy się… aż trudno mi mówić …

– Ale co się stało?

– Okazało się, że ma AIDS. W tej chwili leży w łóżku i nie rusza się. Jest załamany, boję się o niego. Mam wrażenie, że, przynajmniej w początkowym okresie, trzeba go będzie przestawić na deroxat.

– Przestawić?

– Sugerowałem coaxil, ale to za słabe dla osób ze skłonnościami maniakalno-depresyjnymi. Czy mogę zadzwonić?

– Proszę.

– Z doktorem Harveyem, tylko szybciutko.

– Claude? To ja. Słuchaj, mam tu pacjenta w ostrej depresji, waham się: temesta czy prozac. Co o tym myślisz?

– …

– Tak? Dobrze, spróbujemy.

Doktor Bridel odłożył słuchawkę, pokiwał głową.

– Jutro się nim zajmę. Teraz jest półprzytomny. No to idę spać, miałem ciężki dzień.

Z głębi schroniska dobiegł mnie hałas. Wyszedłem z biura: korytarzem mknął na wrotkach Philippe Duranton, wydając z siebie indiańskie okrzyki. Zatrzymałem go:

– Możesz do mnie zajrzeć za pięć minut?

– O co chodzi? – spytał zadyszany, czerwony na twarzy Philippe, wjeżdżając do biura.

– Siadaj. Powiedz: byłeś dziś w szpitalu?

– Skąd wiesz? Aa, pewnie doktor ci powiedział. Byliśmy razem.

– No i co? Wszystko w porządku?

– A co ma być? Nic się nie zmieniło.

– W porównaniu z czym?

– W porównaniu z ostatnim badaniem.

– Ale… przepraszam: co ci właściwie jest?

– Jak to co? Mam AIDS.

– Od dawna?

– Od ośmiu lat.

– Od ośmiu lat?!

– Lekarze nic z tego nie rozumieją, ale to nie moje zmartwienie. Wszystko jest w normie.

– To znaczy, że dziś nic szczególnego ci nie powiedzieli?

– A co mi mieli powiedzieć?

– Nic, tak się pytam.

Duranton i doktor Bridel stali się nierozłączną parą. Inni pacjenci przestali się liczyć. Co wieczór zostawali w opustoszałej jadalni i doktor robił mu wykład – a to o zdrowym odżywianiu, a to o relaksacji. O środkach antydepresyjnych nie było już mowy.

Philippe zaczął kupować Bridelowi prezenty: papierosy, z czekolady, łańcuszek na przegub z wygrawerowanym na blaszce imieniem lekarza: Auguste. Idylla trwała tydzień, do soboty. W sobotę późnym wieczorem doktor Bridel przyszedł do biura blady, z podkrążonymi oczyma.

– Co się stało? – spytałem.

– Intrygi. Trudno w to uwierzyć, ale nawet ludzie, którzy zdawali się być poza zasięgiem zła, dają się skusić. Doktor Bridel nie jest już potrzebny. Chciałbym zadzwonić.

– Proszę.

– Profesor Spinetti? – pierwszy raz nie zwrócił się do profesora po imieniu – tu doktor Bridel.

– …

– Tak, ośmielam się dzwonić o tej porze. Ośmielam się też poinformować pana profesora, że naszą współpracę uważam za niebyłą. Żegnam.

Odłożył słuchawkę.

– Komedia ludzka – powiedział.

Następnego dnia przyszedł do schroniska kompletnie pijany . Był nieogolony, ubranie utytłane miał w błocie, gdzieś zniknęły okulary. Usiadł ciężko na kanapie na korytarzu i tak, zgarbiony, ze zwieszonymi ramionami, przesiedział do późna w nocy. Philippe, który czekał na niego w jadalni, wyszedł w końcu na korytarz, przykucnął przed nim i zagadywał, ale bez skutku.

Upadek doktora Bridela był równie niezrozumiały i nieoczekiwany jak jego wzlot. W ciągu paru dni wtopił się bez reszty – jak niegdyś tego pragnął – w schroniskowy tłum zarośniętych, cuchnących, wiecznie nietrzeźwych mężczyzn. Gdzieś podział się krawat, mankiety i kołnierzyk koszuli wystrzępiły się, marynarka straciła formę i zaczęła łyskać plamami, buty się rozlazły. Paradował teraz po korytarzu w samych kalesonach – czekając, aż wyschnie koszula, podstawiona na chwilę pod kran i rozwieszona na kaloryferze. Zaczął jeść łapczywie i żebrać o dokładkę. Philippe – zdradzony i porzucony – przychodził się skarżyć: I to ma być lekarz? To ma być doktor? Kupowałem mu prezenty, dawałem forsę…

Którejś nocy doktor Bridel zażył potężną dawkę valium. Wezwaliśmy pogotowie i Auguste Bridel, pięćdziesiąt dwa lata, urodzony w Lyonie – jak wynikało z dowodu – odjechał na sygnale do szpitala.

 

 

 

Dom 

Kiedy skończył się kapryśny kwiecień i przyszły ciepłe majowe dni, pod kasztanem zaroiło się. Popękany asfalt pokryły tkaniny we wszystkich możliwych kolorach: prześcieradła, koce, pledy, narzuty. Także i Idrissa przyniósł swój pasiasty dywanik, rozłożył go, usiadł po turecku, wyjął z kieszeni bluzy małą fajeczkę i spowił się błękitnym dymem.

Idrissa był wysoki, chudy i małomówny. Na ogół słuchał, ale nie byle jak: na jego twarzy malowało się zawsze wielkie skupienie – nawet jeśli opowiadano sobie rzeczy najbardziej błahe. Jeśli już zaczynał mówić, nikt mu nie przerywał. Mimo młodego wieku Idrissa cieszył się wielkim szacunkiem. Opowiadano o nim, że zna zioła i zaklęcia i że umie przepowiadać przyszłość. Mówił tak pięknie, że niektórzy uważali go za griota[1].

Mowa była o snach. Czy ten sam sen można wyśnić parę razy? Co ma zrobić człowiek, którego nawiedzają te same sny?

– Gdy trzy noce z rzędu wyśnisz to samo, zwariujesz – powiedział Aziz. – Jeśli cztery – umrzesz. Druga noc jest ostrzeżeniem. Trzeba wtedy pójść do marabuta i poprosić, by odczynił zły urok.

– A czy są sny, które przechodzą z pokolenia na pokolenie? – spytał Omar.

Idrissa odjął fajkę od ust i wszyscy zamilkli.

– Mój dziadek – zaczął – był Imraguenem. Urodził się i spędził całe życie w rybackiej wiosce na zachodzie Mauretanii. Wiecie, jak łowiło się tam ryby? Prosiło się delfiny, a one napędzały je do sieci. Było to w czasach, kiedy Nawakszut było zagubionym na pustyni miasteczkiem, a szlak wiodący do Nawazibu usypany był z piasku. Znali go tylko Tuaregowie, którzy wędrowali nocą, szukając drogowskazów wśród gwiazd. Tuaregowie nikomu nie odmawiali pomocy, ale szli wolno – co niecierpliwsi ruszali więc przed siebie sami i często przepadali bez wieści. Dziadka podróże po piasku nie nęciły – kochał ocean i wróżył z piany morskiej. Był spokojnym, zgodliwym, szanującym tradycję człowiekiem. Ożenił się, mając trzydzieści lat i wkrótce urodził mu się syn: mój ojciec. Wydawało się, że życie dziadka biec będzie stale prostą drogą, ale stało się inaczej. Nawiedził go sen, który miał zakłócić spokój całej rodziny.

Idrissa zapalił fajkę i osnuł się dymem. Po chwili podjął opowieść.

– W tym śnie pojawił się dom – ale nie był to zwykły dom. W niczym nie przypominał rybackich chat, jakie od wieków stawiano we wiosce. Był bardzo długi i niski, z dziesięcioma pokojami w amfiladzie. Ostatni pokój – przybudówka – wznosił się na palach, a jego ściany zbiegały się, zostawiając na końcu szczelinę, przez którą widać było ocean. Wchodziło się do niego po schodkach. W tym śnie dziadek siedział nocą na macie w ostatnim pokoju i patrzył na rozgwieżdżone niebo i białe grzywy fal. Wyśnił go dwie noce pod rząd, opowiedział go żonie i wyruszył o świcie w stronę Nawazibu, gdzie miał zamiar zarobić pieniądze na budowę domu. Po drodze złapał go harmattan, burza piaskowa. Znaleźli go Tuaregowie – już nie żył. Moja babcia nic o snach dziadka nie wspominała. Mój ojciec nie ruszał się z wioski, wypływał na połowy i także wróżył z piany morskiej. Kiedy miał trzydzieści lat, ożenił się i wkrótce urodził mu się syn. Tym synem jestem ja. Niedługo potem nawiedził go sen o domu złożonym z dziesięciu pokojów w amfiladzie. Ostatni pokój był przybudówką wzniesioną na palach. Przez wąskie okno widać było ocean i gwiazdy. Sen przyśnił mu się dwa razy. Ojciec opowiedział go żonie i powiedział, że jedzie do Nawazibu, żeby zarobić na budowę domu. Opowiedział go też swojej matce, ale ta nie dała znaku, że już go zna. W tym czasie dobiegała już końca budowa asfaltowej drogi przez pustynię. Tuaregowie stali się niepotrzebni i przenieśli się gdzie indziej. Tak to ojciec spokojnie dojechał do celu. Znalazł pracę w fabryce konserw, przez trzy lata żył o chlebie i wodzie i odkładał każdy grosz. Wrócił do wioski i zaczął stawiać dom, jakiego nikt jeszcze nie widział. Pracował sam – w przerwach między wyprawami w morze. Całe moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem budowy.

Dom był bardzo długi i niski; mężczyzna normalnego wzrostu chodził w nim zgarbiony. Brakowało już tylko ostatniego pokoju – tego najważniejszego, na palach. Ojciec wypłynął wczesnym rankiem na połów. Pogoda była piękna, ani jednej chmurki nad głową. W południe niebo zaczęło się ściemniać, zrobiło się wpierw ciemnozielone, potem całkiem czarne i przyszedł wiatr, jakiego nikt nie pamiętał. Fale zrobiły się wielkie jak góry, na wioskę spadł huragan. Z rybackich chat i z nowego domu nic nie zostało. Ojciec nigdy nie wrócił.

Idrissa zamilkł i zapatrzył się przed siebie. Za chwilę znów popłynęła opowieść:

– Ożeniłem się, mając trzydzieści lat. Wkrótce urodził mi się syn i nawiedził mnie dwukrotnie sen o długim domu z dziesięcioma pokojami w amfiladzie. Opowiedziałem go żonie, matce i babci, która szykowała się już na śmierć. To babcia powiedziała mi, że wyśniłem sen ojca i dziadka. Pojechałem do Nawazibu, ale nie znalazłem pracy. Napisałem do kuzyna w Paryżu – ten obiecał mi pomóc. Na razie nic z tego nie wyszło, ale ja nie tracę cierpliwości. Mój dziadek pierwszy zobaczył dom we śnie i przekazał sen ojcu, który zbudował prawie cały dom i mnie też obdarzył snem. Teraz nadeszła moja kolej. Wiem, że zbuduję dom do końca, siądę nocą na macie w ostatnim pokoju i spojrzę na gwiazdy i białe grzywy fal.

 

Czechow

– Nu, skaży ty mienia, zaczem on… – tu Stiopa zamilkł i tylko ręką omiótł salę sypialną, na środku której młodzi mężczyźni przekazywali sobie z rąk do rąk telefony komórkowe najrozmaitszych kolorów i kształtów. Gestykulowali przy tym i krzyczeli niczym sprzedawcy na bazarze. W centrum owego roju tkwił, górując nad innymi wzrostem, milczący, nieruchomy brunet o oliwkowej cerze i czarnych, przepastnych oczach, w których nie pełgało najmniejsze światełko.

Hamisha wszyscy się bali. Chodził powoli, mówił mało – nikt nie wytrzymywał jego spojrzenia bez dna. W schronisku nosił nieodmiennie pasiaste koszule ze stójką, które zmieniał codziennie; swoje ubrania trzymał w zepsutej lodówce w biurze. W zasadzie nikt nie miał prawa zostawiać swoich rzeczy w pomieszczeniach służbowych, ale ktoś kiedyś uległ milczącej, groźnej prośbie Hamisza i tak już zostało.

Stiopa miał czterdzieści pięć lat, pochodził z Riazania i od trzech miesięcy tułał się po schroniskach. Nie chciał o sobie opowiadać, ale tego wieczoru postanowił otworzyć przede mną serce – najwyraźniej poruszony zajściem, które dopiero co miało miejsce. Siedzieliśmy na krzesłach, na korytarzu prowadzącym do sali. Wybiła już północ, ale nikt nie miał zamiaru się kłaść. Trzeba było wpierw skończyć szacowanie kradzionych nokii, siemensów, sagemów czy ericssonów.

Paru nowych narzekało i domagało się zgaszenia światła – jakby nie orientowali się, kto tu rządzi! Znałem już rytm sali i wiedziałem, że równo o pierwszej wszyscy rozejdą się do łóżek i zapadnie cisza.

Stiopa wyglądał jak Wasilij Szukszyn z filmu Kalina czerwona; nawet marynarkę nosił podobną: czarną, skórzaną. Oczy miał jasnoniebieskie, pełne zadumy.

– Przysypiałem już – zaczął – a ten – tu ściszył głos do szeptu – podszedł do mojego łóżka i spuścił spodnie. Czy ja baba czy co? A oczy ma jak diabeł.

Z przeładowanej lodówki wypadły kiedyś papiery Hamisza i rozsypały się po podłodze. Jeden z nich był wezwaniem na rozprawę „za publiczne obnażanie się w Lasku Bulońskim”.

– Na co mi przyszło – ciągnął Stiopa. – Tak nisko upaść…

– Co ty tu właściwie robisz?

– Opowiem ci. Byłem aktorem – i to niezłym aktorem: występowałem nawet i w Moskwie. Moja ostatnia rola to Astrow w Wujaszku Wani. To było w Kijowie. Po premierze zebraliśmy się na lampkę wina i wtedy pocałowałem zasłużoną artystkę sceny, Raissę Pietrowną, która grała wdowę Wojnicką. Pocałowałem ją w policzek, po bratersku. Znaliśmy się od lat i nigdy między nami nic nie było. A zresztą: żonaty byłem od dwóch miesięcy, żonę miałem młodziutką – i jaką piękną! Gdzie mi tam w głowie były romanse. Ale ta moja żona zazdrosna była nie do uwierzenia. Ledwo oderwałem usta od policzka Raissy, a Wiera – tak miała na imię – jak nie krzyknie, jak nie zaszlocha! I tak, płacząc, wybiegła w noc. Nie wiedziałem, co robić: dziennikarze czekają, dyrektor teatru ciągnie mnie za rękaw. I wtedy Wołodia, mój najlepszy przyjaciel, tak do mnie mówi: Nie martw się, pobiegnę za nią, uspokoję, przyprowadzę z powrotem. No i też wybiegł w noc. A potem wszystko wyznał – jak na spowiedzi. Kiedy ja udzielałem wywiadu miejscowej gazecie, Wołodia pobiegł nad rzekę, bo domyślił się, że tam ją znajdzie. Tak też i było: Wiera stała na kamiennym nabrzeżu i pochylała się nad spienionym nurtem. Wołodia otoczył ją ramieniem i poprowadził pod drzewo… nawet pamiętał, że to była topola! Usiedli, on wyciągnął chusteczkę, otarł jej łzy i zaczął ją pocieszać. Tak ją pocieszał, że kiedy wrócili, nie była już moją żoną.

Rozpiłem się od tego wszystkiego, zamknąłem na cztery spusty w pokoju i świata nie chciałem widzieć. Tak minął chyba z miesiąc, wreszcie naszedł mnie dyrektor teatru i mówi: bierz urlop, Stiopa, jedź na Zachód, do Francji. Tam rodacy ci pomogą, świat zobaczysz, kobietę inną spotkasz. Pojechałem; rodacy i owszem, chętni do wypitki, ale żeby pomóc… Skończyły się pieniądze, tak to wylądowałem u ciebie.

– No i co z tobą będzie?

– Poszedłem do ambasady, obiecali pożyczyć na powrót. Ckni mi się. Wezmę gitarę, ruszę przed siebie.

Gdzieś w dali zegar wybił pierwszą. Roukni, który leżał koło wyłącznika, zgasił światło i noc oblekła salę.

 

 

 

Jaskinia

Styczeń skuł ziemię mrozem, spadł śnieg, między domami hulał bezlitosny wiatr. Żelazne ławki parzyły, kamienne obróciły się w lodowe bryły, drewniane okryły białą skorupą.

W takich warunkach picie na zewnątrz było aktem odwagi, wyzwaniem rzuconym losowi. Ale jak wymknąć się pokusie, kiedy spotyka się starego przyjaciela, kiedy obok akurat jest sklep, a przed nim ławka? Do metra daleko, ze schroniska wyrzucą – a tu dusza boli, krzyczy, wyje!

Ofiary takich spotkań pojawiały się w dzienniku telewizyjnym: w Aulnay-sous-Bois znaleziono na ulicy dwóch zamarzniętych mężczyzn; tragiczny bilans zimowej nocy; lodowa śmierć znów zbiera żniwo…

Djorba był na liście Pogotowia do końca tygodnia, ale w czwartek już się nie pojawił. Nie wyróżniał się niczym szczególnym: nieduży, niepozorny, zrzędliwy, nie bardzo był lubiany i nie miał bliskich przyjaciół. Pił sam albo z przygodnymi znajomymi. Całe jego życie streszczało się w paru linijkach na karcie informacyjnej: wiek – trzydzieści jeden lat, miejsce urodzenia – Algier; kogo zawiadomić w razie wypadku – ukośnik.

Może zresztą było inaczej? Może Djorba był kiedyś księciem, śpiewakiem operowym, może przepuścił swą fortunę w kasynie? Zabił wiarołomną żonę i uciekał przed wymiarem sprawiedliwości? Jak każdy, mógł być wszystkim albo niczym.

Nikt więc nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie, nikt się nim nie przejął. Nagłe znikanie – jak i pojawianie się – były na porządku dziennym. Ludzie rozpływali się jak dym, trafiali do szpitala: ofiary wypadków, bójek, ataków serca. Bywały też i samobójstwa. Tak skończył ze sobą Farouk, trzydziestopięcioletni Egipcjanin, przystojny mężczyzna podający się za architekta. Rzucił się pod metro na stacji Chevaleret. Przynajmniej się nie męczył – zginął na miejscu. Bouloudji, który skoczył na szyny na Denfert, cierpiał jeszcze długo w szpitalu.

W schroniskach szeptano o nich z szacunkiem, nieraz prawie z zazdrością: ten to potrafił… Choć – oficjalnie – mówiło się co innego: los człowieka zapisany jest w Księdze Życia i nie naszą sprawą jest do niej zaglądać. A już wyobrażać sobie, że można do niej wnieść poprawki – to wielki grzech!

Aż nagle o Djorbie zaczęto mówić. Ktoś widział go siedzącego w nocy na ławce na samych Champs Elysées w towarzystwie dwóch Polaków – wszyscy byli już sztywni; inny spotkał go na korytarzu szpitala Bichat – Djorba jechał na wózku inwalidzkim, amputowano mu obie nogi.

Dwudziestego trzeciego lutego wywołał mnie z biura hałas. Nie były to odgłosy towarzyszące bijatyce ani pijackie wymyślania. Coś jakby zawodzenie, zbiorowy jęk płynął korytarzem. Przy wejściu na schody wianuszek bezdomnych otaczał mężczyznę wspartego na kulach. Jego zapadnięte policzki pokrywał wielodniowy zarost, garbił się i niknął w za dużym płaszczu. Na głowie miał czapkę z pomponem. Wyglądał na skrajnie wycieńczonego i tylko oczy płonęły mu wilczym blaskiem – tak silnym, że przebijały spowijający go półmrok.

Mężczyzna coś opowiadał. Wyrzucał z siebie gardłowe onomatopeje, pomruki, zawodzenia, a otaczający go kołysali się do taktu i komentowali opowieść zaśpiewem, charkotem, powarkiwaniem. Kula odrywała się od podłogi, kreśliła w powietrzu figury pozwalające lepiej zrozumieć przebieg wydarzeń. Z ciemności wyłoniła się ławka, na której tężało trzech przygodnych znajomych. Siedzieli pod księżycem, ostatnim świadkiem ich drogi przez mękę; u ich stóp błyskała pusta butelka.

Śmierć uderzyła – tu kula przemieniła się w kosę i zgromadzenie wydało z siebie skowyt – z lewej i prawej strony; mężczyzna o wilczym spojrzeniu przeżył, amputowano mu tylko trzy palce u lewej stopy.

Nad Grobowcem zaświeciła gwiazda, uroczysta cisza spowiła zebranych. Nie codziennie ktoś wracał z otchłani.

 

 

 

 

Rozstanie

Maria Casunda De La Rosa była piękna. Była tak piękna, że na jej widok mężczyźni opuszczali wzrok, by nie poraziło ich światło. Kiedy próbowali do niej przemówić, słowa więzły im w gardle, drewniały na języku. Nikt więc nie wiedział, że w jej oczach mieszka lęk.

Zastukała – najlżej jak tylko można – do drzwi biura i zaraz stanęła w ciemnym kącie. Ale nawet cień nie przysłonił jej urody: sięgające pasa kruczoczarne włosy, w których tańczyły granatowe mikrobłyski, czarne oczy migdałowego kształtu, karminowe usta stworzone do pocałunków. Miała na sobie czerwony płaszcz z wielbłądziej wełny, którego poły otwierał wydatny, spiczasty brzuch. Dopiero kiedy usiadła na krześle i weszła w świetlny krąg lampy, zobaczyłem, jak pełna jest przerażenia. Jej francuszczyzna była zabawna, punktowana zaśpiewami – Maria urodziła się i wychowała na wyspie Sal, jednej z Wysp Zielonego Przylądka, długo mieszkała w Lizbonie, ostatnie pięć lat spędziła w Paryżu. Miała dwadzieścia osiem lat.

Po podwórku biegały jej dzieci: pięcioletni Manoel i trzyletni Jorge; starszy był kopią matki, młodszy był kędzierzawy i ciemnoskóry. Chłopcy podbiegali do okna, przyklejali się nosami do szyby i wymachiwali rękami, by zwrócić na siebie uwagę, ale Maria patrzyła ponad ich głowami, ponad kasztanem, dachami domów i zaglądała w bezlitosne sine niebo, które nie chciało dać pocieszenia.

– Mogę dostać klucz od pokoju? – spytała.

– W drzwiach nie ma zamków. Ale tu jest spokój: same rodziny i samotne kobiety.

– To znaczy, że w nocy byle kto może wejść do pokoju? Ja muszę mieć klucz!

Przypomniała mi się Senegalka, Charlotte Tonga – zamknięta w sobie, przepełniona trwogą, również piękna. Pojawiła się w schronisku poprzedniej nocy, także domagała się klucza; w końcu zastawiła drzwi jednym z wolnych łóżek.

Maria i Charlotte zaczęły dzielić pokój numer 209. Chłopcy zwijali się w kłębek i od razu zasypiali; kobiety siadały na skraju łóżek i patrzyły w okno. Potrafiły tak tkwić nieruchomo do białego rana. Nie rozmawiały ze sobą.

W jadalni siadały przy tym samym stoliku, dalej otoczone milczeniem, o które tłukły się krzyki, śmiechy i zawodzenia. Jorge – choć młodszy – zdawał się zadowalać własnym światem. Kładł się na plecach – gdzie popadło – wyciągał ręce do góry i z wielką uwagą przyglądał się swoim dłoniom. Manoel ciągnął matkę za rękaw, kopał ją i gryzł, wspinał się na kolana, usiłował opatulić jej ramionami, ale ta miała dla niego co najwyżej ruchy mechaniczne, gesty automatu – w końcu chłopiec zniechęcał się i szukał pieszczot u innych kobiet.

Maria była w ósmym miesiącu i mogła w każdej chwili zacząć rodzić. Proszę na nią uważać, powiedziała mi przez telefon lekarka, która się nią zajmowała, to osoba depresyjna. No i urodziła drugie dziecko na miesiąc przed czasem. Dwudziestego pierwszego lutego, o piątej nad ranem, ktoś załomotał do drzwi biura i za chwilę stanęła w progu Maria, podtrzymując rękami wielki brzuch. Jej oliwkowa cera przybrała barwę popiołu, skurcze bólu biegły przez twarz. Zawyła jak zwierzę, zawołała: pomocy, odchodzą mi wody! Krzyczała kiedy wystukiwałem numer pogotowia, wołała deus i mama, kiedy rozmawiałem z lekarzem. Niech pan jej powie, żeby nie parła. Zaraz będziemy.

Karetka przyjechała w ostatniej chwili; dziecko wypadło wprost na ręce lekarza. Chłopczyk, powiedział lekarz. Manoel i Jorge kopali przez ten czas w drzwi i krzyczeli w śpiewnym języku. Matkę i dziecko, zawinięte w złotą folię, poniesiono do karetki na noszach. Chłopcy pobiegli za nimi. Maria uchyliła rąbek folii, żeby im pokazać braciszka. Ależ on brudny, powiedział Manoel.

Na podwórko wjechał samochód policyjny, niebieskie renault, z którego wysiadła mała blondynka w mundurze. Chłopcy natychmiast stracili zainteresowanie karetką i podeszli do policjantki. Jorge dotknął palcem czarnej kabury z pistoletem.

– Mogę się nim pobawić?

Policjantka roześmiała się.

– Tym raczej nie. Ale tam, dokąd was zabiorę, jest pełno zabawek. Pistolety też są.

Po śniadaniu przyszła do biura Fatima, o której mówiono, że odczynia uroki. Ciesz się, powiedziała. Na dom, w którym urodzi się dziecko, spływa baraka, błogosławieństwo.

Dwa dni później rozdzwonił się w biurze telefon. Tu mówi Maria, rozbrzmiał głos. Zostawiłam na łóżku torbę z lekarstwami, czy ktoś mógłby je przywieźć do szpitala?

W pokoju 209 Charlotte siedziała nieruchomo na łóżku.

– Nie widziałaś reklamówki, którą zostawiła Maria?

Charlotte wyciągnęła palec, pokazując na torbę z napisem Tati schowaną pod łóżkiem. W środku były pudełeczka z lekarstwami. Wyciągnąłem pierwsze: Retrovir 250 mg gélule boîte de 40. Ta młoda, piękna kobieta jest chora na AIDS! Charlotte musiała coś poczuć – obróciła się ku mnie:

– Coś się stało?

– Maria zostawiła lekarstwa. Jadę do szpitala.

– Pojadę z tobą.

Szpital był biały, długi, wąski, ścięty z obu stron na jednym końcu. Małe okienka na parterze przypominały iluminatory. Wyglądał jak statek gotowy wyruszyć w rejs.

Maria leżała sama w pokoju na końcu korytarza. Na oddziale panowała cisza. Pokój skąpany był w niebieskiej poświacie, okna zasłaniały kremowe story, nikiel i chrom rzucały błyskawice, w kącie migotał monitor. W zdumiewająco kolorowym łóżeczku spało niemowlę, przykryte niebieskim kocykiem. Chłopczyk miał spiczastą czaszkę i bardzo białą cerę. Zdawał się uśmiechać przez sen.

Charlotte przykucnęła przy łóżku i zaczęła głaskać dłoń Marii. Położyłem torbę z lekarstwami na krześle.

– Jak się pani czuje?

– Wszystko tak szybko poszło. Podobnie było z Jorge. Jechałam taksówką do szpitala w Lizbonie i zaczęłam tracić wody. Urodził się w samochodzie, na dziedzińcu szpitala. Z Manoelem było trudno, rodziłam przez dwa dni. Ciężko być samej.

– Wybrała mu pani imię?

– Andrea. Ładne, prawda?

– Piękne – powiedziała Charlotte.

Poszedłem do pokoju pielęgniarek. Tęgawa brunetka w okularach zapisywała coś w zeszycie.

– Jak długo zostanie tu pani De La Rosa?

– Króciutko. Nie ma żadnych papierów.

– Nie mówiła, co się dzieje z jej dziećmi?

– Mówiła – wszystko w porządku. Ale więcej się z nimi nie zobaczy.

– Dlaczego?

– Oddaje je do adopcji. Nowe też. Wie pan chyba, że jest chora na AIDS?

Kiedy wyszliśmy na ulicę, rozwarła się nad nami czarna chmura i oboje szybko podnieśliśmy twarze ku niebu, żeby wszyscy zrozumieli, że to deszcz spływa nam po policzkach.

 

 

 

Medycyna

W maju, w porze kwitnienia kasztanów, zmierzchy stawały się coraz bardziej tajemnicze. Filtrujące się przez zielone liście i biało-różowe kwiaty światło rozpinało nad ziemią sieć drżącej poświaty, w której więzły wszelkie pospieszne myśli. Nastawał czas zadumy. Taką porą wychodziły z cienia zaświaty i przypominały o swym istnieniu.

Zaczęło się od prośby o poradę: synek Abdelkadera, jednego z Braci, od paru dni uporczywie kaszlał.

– Dlaczego nie pójdziesz z nim do lekarza? – spytał Hacem, znany ze swego sceptycyzmu.

– Do lekarza? Nie myślisz chyba, że powierzę mego syna tutejszym lekarzom. Leczę go ziołami. Ale nie byle jakimi ziołami – tylko takimi, jakie przepisze prawdziwy marabut. Niełatwo na takiego trafić; większość to szarlatani i oszuści. Jeżdżę na pchli targ, na Clignancourt, tam jeszcze są.

– Ale jeżeli to coś poważnego? – upierał się Hacem.

– Posłuchaj. Kiedy miałem dziesięć lat, pękł mi bębenek w uchu od nurkowania. Matka zaprowadziła mnie do jednego marabuta, potem do drugiego – nic z tego. Dopiero jeden lekarz mnie uratował. Ale to było w Algierii, no i to był Żyd. Żydzi wiedzą wszystko. Potrafią wezwać na pomoc dobre siły i zwalczać złe, wiedzą, jak rozmawiać z duchami. Duchy są wszędzie.

Niebo podbiegło czerwienią, z obłoków wyłoniły się dwa smoki i stanęły do walki.

– Najłatwiej zobaczyć je w miejscach, gdzie jest dużo krwi – powiedział Kacer. – Na przykład w rzeźniach. Wejdziesz do takiej rzeźni o świcie, a tam, w samym środku, siedzi duch ubrany na biało.

– Tak – skinął głową Abdelkader – Żydzi znają wszystkie odmiany magii: zaklęcia, tajemnicze słowa, które zapisują na karteczkach. Kiedy wystawisz takie słowo na pierwsze promienie słońca, wszystkie demony uciekają i choroba znika. Takich lekarzy tu nie znajdziesz. A wiecie dlaczego?

Wszyscy zamienili się w słuch, tylko Hacem podniósł się i odszedł, pogwizdując.

– Bo nie ma dla nich miejsca w dzisiejszym świecie. Ludzie przestali wierzyć, przestali się modlić, zrobili się cyniczni. Uwierzyli w technikę. I co im po technice? Jeśli człowiek nie ma zasad moralnych, to i technika mu nie pomoże.

Zapadła cisza, aż Faycal podniósł rękę i odchrząknął:

– Lekarze na niczym się nie znają! Posłuchajcie, opowiem wam prawdziwą historię. Mój wujek znał kiedyś pewnego Francuza, milionera z Bordeaux, którego jedenastoletnia córka ciężko zachorowała. Lekarze skazali ją na śmierć. Leżała w domu pod kroplówką, wszędzie stały aparaty medyczne. Powsadzali jej rurki gdzie się dało, pielęgniarki zmieniały się, co chwila przychodzili nowi lekarze… Pewnego dnia mój wujek powiedział mu, że zna marabuta w Tours, który jest prawdziwym uzdrowicielem. Francuz zaczął go błagać, by ten załatwił mu spotkanie. Wsiedli w citroëna DS Palace – mówię o tym, żebyście wiedzieli, ile Francuz miał forsy; w końcu taki citroën to był wtedy samochód prezydencki – no i jadą do Tours. Marabut powiedział, że chce zobaczyć dziewczynkę, i pojechali do Bordeaux. Gdy tylko wszedł do pokoju, powiedział pielęgniarkom: proszę wyjąć wszystkie rurki, odłączyć chorą od aparatów i wyjść! Pielęgniarki wezwały lekarza, który, dla własnej ciekawości, mówi: dobrze, zgadzam się, ale niech marabut podpisze, że bierze całkowitą odpowiedzialność za to, co się stanie. Marabut zażądał, by zostawiono go sam na sam z chorą. Kiedy wyszedł, zwrócił się do ojca: nocą pójdzie pan piechotą  na cmentarz i wykopie z ziemi szkielet, z którego weźmie pan dwie kostki śródstopia. Ja tu zaczekam. Ojciec wziął szpadel i ruszył o północy przez miasto. Kiedy wrócił z kostkami, marabut wyjął z kieszeni pędzelek i flakonik z czarnym płynem i pokrył kostki magicznymi znakami. Następnie zanurzył je w naczyniu z wodą i po godzinie mówi do ojca: niech pan dokładnie obmyje całe ciało dziewczynki świętą wodą – z zewnątrz i wewnątrz: pochwę, odbyt, usta, nozdrza. Córka pańska będzie strasznie cierpieć przez tydzień, a potem ozdrowieje. I tak się stało. Siódmego dnia dziewczynka zwymiotowała wszystko, co miała w środku – włosy, śluz i te rzeczy, potem wstała, otworzyła drzwi i zawołała: mamo, tato, gdzie jesteście? Francuz powiedział marabutowi: jestem bogatym człowiekiem, jeśli chcesz, bierz samochód w zamian za to, co uczyniłeś. Zrobiłem to dla Boga, odparł marabut, a nie dla pieniędzy. Jeśli jednak chce mi pan ofiarować samochód, nie będę się sprzeciwiać pańskiej woli… Takich ludzi jak ten marabut najłatwiej spotkać przy źródłach i nad strumieniami, gdzie chętnie gromadzą się duchy.

– Co za bajki – powiedział Hacem, który wrócił z jadalni.

– Wiesz co się dzieje po śmierci z niewierzącymi? – spytał Abdelkader. – Posłuchaj. Kiedy pogrzebie się takiego niedowiarka, anioł przychodzi na jego grób, uderza weń laską i wtedy niewierny zaczyna tak strasznie krzyczeć, że wszyscy pochowani na cmentarzu zaczynają trząść się ze strachu. Wszyscy nieboszczycy: świeże trupy i szkielety tak się trzęsą, że od tego ziemią pęka, rozwiera się pod niedowiarkiem i ten spada prosto do piekła.

 

© Roman Gren

Redakcja dołożyła wszelkich starań w celu uzyskania praw autorskich do tekstów. Właścicieli praw autorskich prosimy o kontakt.

[1] Griot – zachodnioafrykański rytualny poeta i pieśniarz, przechowujący ustną tradycję swojego plemienia lub osady i poważany w społeczności jako wyraziciel mądrości pokoleń.

Wybierz wersję:

Prihvatilište (izabrana poglavlja)

>

Kolači

Završavala se popularna emisija Želite li da postanete milioner i trpezarija se polako praznila. Ostalo je tek desetak njih koji su dremali na stolicama.

– Šefe – reče naglo Buli – je l’ ostalo još štogod od večere?

Zavirio  sam u frižider, sem cvekle i valdorf salate koju niko ne jede, slabo šta je ostalo za jelo. U donjoj fioci, međutim, u čvrsto zavezanoj kesi, krila se kartonska kutija, a u njoj čoko-kocke.

– Ostala je samo cvekla i valdorf salata – rekao sam – Ali… – utišao sam glas – nešto sam našao. Iznenađenje!

Svi su radoznalo istegli vratove.

– Kolači! Čokoladni!

Mutne oči su zasijale, ozareni pogledi rasvetlili su celu trpezariju. Otvorio sam kutiju i položio je na pocinkovani metalni pult.

– Ko je za?

Nagnuli su se napred, još uvek bojažljivo, još uvek ne verujući u srećan splet okolnosti. Kolači? I to čokoladni? U ovo doba? Kako je moguće da ih niko nije pojeo? Nastao je tajac, i tu svečanu tišinu nije više narušavalo ničije hrkanje i nakašljavanje.

A onda su se, jedan po jedan, tiho, umilno, stidljivo prijavljivali: “Ja sam.. za… I ja bih… Rado… Svakako…”

Buli je prvi ustao, taj se od početka držao uspravno, dostojanstveno. Pa da nije bilo njega, ne bi ni znali za taj neočekivani izdašni dobitak. Približio se pultu i pružio ruku. Ali se onda pokolebao. Možda ne treba preterivati, jer je to pre nagrada nego iznenađenje, a nagradu treba zaslužiti, po nagradu se ne gura i nagrada se ne traži.

Njegovo neobrijano lice razvuklo se u bespomoćan osmeh. “Molim lepo”, rekao je.

Za njim je krenuo Degranj, najpre smelim korakom, kao Buli, ali se već na pola puta zgrčio, sve više se smanjivao, i kad mu je ruka već posezala za kolačem, bio je visine petogodišnjeg dečaka koji se propinje na prste kako bi dohvatio kutiju.

I ostali su se priključili. Neobrijani, prljavi, raščupani, vukli su se pogrbljeni pod teretom realnosti, koju je iznenada obasjao zrak sunčeve svetlosti. Vauters, Muluđi, Tjomkin, Besari, Tanj, Pozner, Harkim, Bridel. Hodali su zagledani u plafon, bacali su pogled na sve strane, blenuli u noge. Oprezno su koračali, da ne bi dizali buku, a ruke su držali za leđima ili u džepovima. Mnogi su se, kao Degranj, smanjivali u svojim očima. Zatim su odmicali. Svako je u ruci držao čokoladni kolač čija se glazura caklika. Niko ga nije ni gricnuo, ni liznuo. Odgađali su magiju tog trenutka za samovanje u svom boksu, da bi tek tamo zasladili svoj poslednji časak pred san. Kolača je bilo dovoljno tačno za svih deset prisutnih u trpezariji. Ali neko je nešto čuo, neko je primetio i posumnjao. U ponoć je pokucao stidljivo na vrata kancelarije. To je bio Monterano, veliki, crni kavgadžija, kakvih je malo.

– Čuj… – rekao je tihim, molećivim glasom – želim samo da upitam…Vidi… Je l’ ima još tih kolača?

 

prevela je Isidora Pavlović

 

Lekar

Ušao je u kancelariju brzim korakom, klimnuvši glavom u znak pozdrava. Čvrsto mi je stisnuo ruku, privukao fotelju, seo i prekrstio noge.

–  Doktor Brajdel – predstavio se.

Lice mu je bilo glatko obrijano, a proseda kosa na slepoočnicama je bila uredno začešljana unazad. Na nosu su mu bile okrugle naočare sa srebrnim okvirima. Bio je dobro obučen: sako od engleskog tvida, čista, ispeglana košulja bez dlačica na manžetnama i kragni, italijanske cipele od jelenske kože. Sive oči su posmatrale pažljivo, ispitivački.

–  Ja sam lekar – naglasio je. – Dodeljeno mi je da se bavim težim slučajevima, ljudima koji odbijaju lečenje na uobičajen način. Zajedno sa profesorom Spinetijem – sigurno ste čuli za profesora Spinetija, šefa odeljenja za neuropatologiju u bolnici Pompidu? – razvio sam projekat terapije koja pretpostavlja bliskost u pristupu pacijentu. Upravo ga uvodimo u praksu . Mogu li da telefoniram?

–  Izvolite.

Namrštio se, uzeo slušalicu, okrenuo broj. Zatim se povukao unazad, razvlačeći gajtan od telefona.

–  Lorens? Doktor Brajdel ovde. Mogu li da govorim sa doktorom Harvijem? Hvala, sačekaću.

Kratko mi se osmehnuo, zazviždao nekoliko taktova iz Viljema Tela, prstima udarajući ritam po butini. Ponovo se uozbiljio.

–  Klod? Ja sam.

–  …

–  Nažalost, ništa se nije moglo učiniti. Dali smo veliku dozu tetraciklina, ali je bilo prekasno. Unutrašnje krvarenje.

–  …

–  Da, umro je na stolu. Možeš li obavestiti njegovog brata? Ja sam danas na terenu. To je sve za sada, vidimo se sutra kod Stiva.

Pogledao me je.

–  O čemu smo ono razgovarali? A da, o tome da moja misija podrazumeva anonimnost, stapanje sa gomilom. Dakle, unesite bilo koje zanimanje u datoteku. Možda… poreski inspektor. To neće biti problem?

–  Ne, nismo u policiji.

–  To je sjajno. Provešću ovde nekoliko noći. Koji je moj broj?

–  Broj?

–  Pa broj kreveta?

–  Ah, da: dvadeset šest.

Doktor Brajdel se odmah prihvatio posla. Izvukao je iz aktovke veliki notes i krenuo u obilazak. Zaustavljao je „pacijente“ na hodniku, sedeo s njima u trpezariji, ili na ivici kreveta, postavljao pitanja, beležio. Njegovi energični pokreti i samopouzdanje su bili impresivni; – ko,  uostalom, ne voli da priča o svojim tegobama?

Svake večeri oko jedanaest, dolazio je u kancelariju da telefonira. Najčešće je pozivao doktora Harvija, ponekad profesora Spinetija kome se obraćao sa „Dominiče”. Razgovori su se često odnosili na dnevnu praksu doktora Brajdela, koji je očigledno prisustvovao mnogim operacijama i gde se često umiralo. Umirali su isključivo muškarci, o čemu je svaki put morao da obavesti brata.

Jedne noći, nakon razgovora sa profesorom o neuspešnoj traheostomiji novinara pod imenom H., doktor nije odmah izašao iz kancelarije, već je izvadio cigaretu i počeo govoriti o sebi.

–  Ja sam pomalo neurolog, ali sam inače specijalista endokrinologije. Dvadeset pet godina sam radio u prefekturi. Čega sam se sve tamo nagledao: žene koje padaju u histeriju, pobačaji, pokušaji samoubistva, čega sve ne! Nije bilo šale! Srećom, imam sigurnu ruku i dobro oko: dovoljan mi je jedan pogled da postavim dijagnozu.

Pažljivo me je pogledao i ustao.

–  Mogu li?

Ne čekajući odgovor, ispipao me je s obe strane vrata.

–  Da li imate problema sa štitnom žlezdom?

–  Ja? Nemam.

–  Hm…čudno. O čemu sam ono govorio? Aha. Desio mi se veoma zanimljiv slučaj: Filip Duranton, trideset i sedam godina, krevet broj dvadeset i četiri. Odmah pored mog. Uspeo sam da zadobijem njegovo poverenje, imam utisak da mu je teško što želi da mi prizna nešto. Osećam da mi je rešenje nadohvat ruke. Znate, dobar psiholog mora biti pomalo akušer, poput Sokrata.

Filip Duranton uopšte nije izgledao kao čovek čija prsa razdire nekakav bremen. Bio je veseo, pričljiv, lakoveran poput deteta. Verovao je u sve što je bilo napisano u novinama i prikazano na televiziji. Vozio je rolere oko prihvatilišta. „Skupljam za prave Salomonke”, govorio je, da može da se prijavi na takmičenje.

Desetog dana Brajdel je došao sa sumornim izrazom na licu.

–  Nije dobro. Bio sam u bolnici sa Filipom i tamo smo saznali…teško mi je čak i da izgovorim…

–  Ali šta se dogodilo?

– Ispostavilo se da ima sidu. Sada samo leži u krevetu i ne kreće se. Utučen je, a ja sam zabrinut za njega. Smatram da mu treba promeniti terapiju, i barem za prvo vreme davati mu paroksetin.

–  Promeniti terapiju?

–  Preporučio sam koaksil, ali on je slab za osobe sklone maničnoj depresiji. Mogu li da telefoniram?

–  Izvolite.

–  Doktora Harveja, samo brzo!

– Klod? Ja sam. Čuj, ovde imam pacijenta koji je u teškoj depresiji i dvoumim se: lorazepam ili fluoksetin? Šta ti misliš o tome?

–  …

–  Stvarno? U redu, probaćemo.

Doktor Brajdel je spustio slušalicu i klimnuo glavom.

–  Sutra ću se pozabaviti njime. Sada sam iscrpljen i idem da spavam. Imao sam težak dan.

Iz dubine zgrade do mene je doprla nekakva buka. Izašao sam iz kancelarije i ugledao Filipa Durantona kako juri hodnikom na rolerima, ispuštajući indijanske bojne pokliče. Zaustavio sam ga.

–  Imaš li pet minuta za mene?

–  O čemu je reč? – upitao je Filip, zadihan i crven u licu, ulazeći u kancelariju.

–  Sedi. Reci mi jesi li bio u bolnici danas?

– Otkud znaš? Ah, sigurno ti je doktor rekao. Da, bili smo zajedno.

–  I? Sve je u redu?

–  A šta bi trebalo da bude? Sve je po starom.

–  U odnosu na šta?

–  U odnosu na poslednji pregled.

–  Oprosti, ali… šta je, zapravo, sa tobom?

–  Kako šta? Imam sidu.

–  Koliko dugo?

–  Već osam godina.

–  Osam godina?

–  Lekarima ništa nije jasno, ali to nije moja briga. Sve je normalno.

–  Dakle, danas ti ništa podrobnije nisu rekli?

–  A šta bi mi rekli?

–  Ništa, samo pitam.

Duranton i doktor Brajdel su postali nerazdvojni. Drugi pacijenti više nisu bili važni. Svake večeri bi ostajali u praznoj trpezariji i doktor bi mu držao predavanja ili o zdravoj ishrani, ili o relaksaciji. O antidepresivima više nije bilo ni govora.

Filip je počeo da kupuje poklone Brajdelu: cigarete, čokolade, narukvicu sa pločicom na kojoj je bilo ugravirano doktorovo ime: Avgust.

Idila je trajala nedelju dana, do subote. Kada je u subotu, kasno uveče, ušao u kancelariju, lice doktora Brajdela bilo je ubledelo i s vidnim podočnjacima.

–  Šta se desilo? – upitao sam.

– Spletkarenja. Teško je poverovati, ali čak i ljudi koji izgledaju bezazleno, ne odolevaju iskušenjima. Usluge doktora Brajdela ovde više nisu potrebne. Mogu li da telefoniram?

– Izvolite.

– Profesore Spineti? – prvi put se profesoru nije obratio imenom – ovde doktor Brajdel.

– …

– Tako je, bio sam slobodan da vas pozovem u ovo doba. Biću, isto tako slobodan da vam saopštim da našu saradnju smatram završenom. Zbogom!

Spustio je slušalicu.

– Čista lakrdija! – rekao je.

Sutradan je u prihvatilište došao potpuno pijan. Bio je neobrijan, blatnjave odeće, a naočare je negde izgubio. Teško se spustio na kauč i, pogrbljen, spuštenih ramena, presedeo do kasno u noć. Filip, koji ga je čekao u trpezariji, na kraju je izašao u hodnik, čučnuo pred njim i bezuspešno pokušavao da zapodene razgovor.

Pad doktora Brajdela je bio podjednako nerazumljiv i neočekivan kao i njegov uspon. U roku od nekoliko dana se potpuno stopio sa – kao što je to nekada želeo – gomilom zaraslih, smrdljivih, večito pijanih muškaraca. Kravatu je negde izgubio, manžetne i okovratnik su mu bili pohabani, sako mu se deformisao i isflekavio, cipele rastočene.

Sada je paradirao hodnikom samo u gaćama, čekajući da se osuši košulja koju je  isprao pod slavinom i prebacio preko radijatora. Halapljivo se prihvatio jela, tražeći repete. Filip, osećajući se prevarenim i odbačenim, jadao se: I to mi je neki doktor? To mi je neki doktor? A ja mu donosio poklone, davao pare…

Jedne noći, doktor Brajdel je uzeo ogromnu dozu valijuma. Pozvali smo hitnu pomoć i Avgust Brajdel, pedesetdvogodišnjak rođen u Lionu – o čemu svedoče dokazi – oprostio se uz zvuk sirene i rotacionog svetla.

 

prevele su Nikolina Spasojević i Slavica Ostojić

 

Kuća

Kad je došao kraj ćudljivom aprilu i kad su naišli topli majski dani, pod kestenom se sve  uskomešalo. Ispucali asfalt pokrile su tkanine svih mogućih boja: čaršafi, ćebad, prostirke,  prekrivači. I Idris je, takođe  doneo svoju prugastu stazu, rasprostro ju je, seo prekrstivši noge, izvadio iz džepa košulje malu lulu i zavio se plavim dimom.

Idris je bio visok, mršav i ćutljiv. Uglavnom je slušao, ali ne  površno : na njegovom licu se uvek ocrtavala  usredsređenost – čak i kad se pričalo o  najbanalnijim stvarima.  A kad bi već progovorio, niko ga nije prekidao. Iako je bio mlad, Idris je uživao veliko poštovanje. Pričalo se o njemu da zna sa travama, da se bavi magijom i da proriče  budućnost.  Bio je tako dobar govornik da su ga neki smatrali za griota.

Reč je bila o snovima. Može li čovek više puta da sanja isti san? Šta  da radi ako mu se taj san stalno vraća? –

– Ako tri noći zaredom sanjaš jedno isto, poludećeš – rekao je Aziz. – A  četvrte noći ćeš umreti. Druga noć je upozorenje: da se ode  kod marabuta i da se skinu čini.

– Postoje li snovi koji se prenose s kolena na koleno? – upitao je Omar.

Idris  izvadi lulu iz usta i svi zaćutaše.

– Moj deda – počeo je priču – bio je Imarguen . Rodio se u zapadnoj Mauritaniji, u jednom ribarskom selu, i ostao tamo do kraja života . Znate li kako su tamo lovili ribu?  U tome su im pomagali delfini, navodili su ribu u mrežu. U to vreme Navakšut je bilo zabačeno mesto u pustinji, do kog se stizalo peskovitim putem. Taj put su znali  samo Tuarezi, koji su noću  tumarali, tražeći putokaze među zvezdama. Tuarezi nikome nisu odbijali pomoć,  a oni nestrpljiviji, sami su grabili  napred i često su nestajali bez traga. Mog dedu nisu privlačila tumaranja po pesku  – voleo je okean i gatao je iz morske pene. Bio je smiren , blag , privržen tradiciji. Oženio se kad mu je bilo  trideset godina i ubrzo mu se rodio sin: moj otac. Činilo se da će život moga dede kretati pravolinijski  ali ispostavilo se drugačije. Progonio ga je san koji je pretio  da naruši mir cele porodice.

Idris je zapalio lulu i  obavio se dimom. A onda je nastavio da priča.

– U tom snu se pojavila kuća, ali ne obična , uopšte nije ličila na ribarske kolibe kakve su se vekovima podizale u selu. Bila je duguljasta  i niska, imala je deset soba koje su se nizale jedna za drugom. Poslednja soba bio je dozidak  na kočevima, njegovi zidovi su se međusobno primicali i spajali,  ostavljajući samo  prorez kroz koji se video okean. Do sobe su vodile stepenice, i tu, u tom dozitku deda je noću sedeo na svom ćilimčetu  i gledao zvezdano nebo i bele kreste talasa. Sanjao  je to dve noći zaredom, ispričao  je san svojoj ženi i u zoru se uputio u  Nuadibu, u nameri da zaradi novac za podizanje kuće. Na putu ga je zadesio harmatan, peščana oluja. Tuarezi su ga pronašli, ali već je bio mrtav. Moja baka nikad nije govorila o dedinim snovima. Moj otac se nije mrdao iz sela, odlazio je u ribolov na otvoreno more, i takođe  gatao iz morske pene. Kada je navršio trideset godina,  oženio se i uskoro dobio sina. Ja sam taj njegov  sin. Nedugo potom sanjao je kuću sa deset soba u nizu. Poslednja soba je bila dozidak na kočevima. Kroz uzani prozor videli su se okean i zvezde. Sanjao je to dva puta. Otac je san ispričao ženi I rekao joj da ide u Nuadibu da zaradi novac za izgradnju kuće. Ispričao ga je  i svojoj majci, ali ona nije davala  znake da  zna za san. U to vreme završavala se izgradnja asfaltnog puta kroz pustinju. Za Tuareze tu više nije bilo mesta,  i preselili su se negde drugde. Tako je moj otac mirno stigao do svog odredišta. Zaposlio se u fabrici konzervi i tri godine je živeo o hlebu i vodi i štedeo svaki novčić. Vratio se u selo i počeo da zida kuću kakvu još niko  nije video. Radio je sam, u pauzama kada nije išao u ribolov. Čitavo moje detinjstvo obeležilo je zidanje.

Kuća je bila duguljasta i niska; čovek normalne visine hodao je kroz nju pogrbljen. Nedostajala je samo poslednja soba, ta najvažnija, na kočevima. Otac je rano ujutro krenuo u ribolov. Vreme je bilo prelepo, bez ijednog oblačka na nebu. U podne je  počelo da se smrkava, iz  tamnozelene boje nebo se potpuno zacrnilo, a onda je naišao vetar, kakav niko ne pamti. Talasi su bili veliki kao brda, selo je pogodio uragan. Ništa nije ostalo ni od ribarskih koliba ni od nove kuće. Otac se nikad nije vratio. –

Idris je zastao i zagledao se pred sebe. Malo zatim,  priča je nastavila da teče:

– Oženio sam se kad mi je bilo trideset godina. Ubrzo mi se rodio sin i dva puta sam sanjao  duguljastu kuću sa deset soba u nizu. Ispričao sam san svojoj ženi, majci i baki koja je bila na samrti.  Baka mi je tada rekla da sam sanjao očev i dedin san. Otišao sam u Nuadibu, ali nisam našao posao. Pisao sam svom rođaku u Parizu, koji je obećao da će mi pomoći. Ništa od toga se nije ostvarilo, ali ja sam i dalje strpljiv. Moj deda je prvi video kuću u snu i taj san je preneo  ocu, a otac  je sagradio skoro celu kuću i  meni je darovao san. Sada je moj red. Znam da ću dovršiti  kuću, i da ću u toj poslednjoj sobi sedeti noću na svom ćilimčetu  i gledati zvezde i bele kreste talasa.

 

prevele su Milica Dopuđa i Smiljana Lekić 

 

Чехов

– Ну, скажи ти миња, зачем он… – ту је Стјопа заћутао и само је замахнуо руком по спаваћој соби, на сред које су младићи предавали из руке у руку мобилне телефоне најразличитијих боја и облика. Притом су гестикулирали и викали као продавци на пијаци. У центру овог роја заглавио се тихи и непомични бринет маслинастог тена и ужасавајућих, црних очију, без икаквог сјаја.

Сви су се бојали Хамиша. Ходао је споро, говорио мало – нико није могао да поднесе његов продоран поглед. У свратишту је увек носио пругасте кошуље са оковратником, које је свакодневно мењао; своју одећу је држао у поквареном фрижидеру у канцеларији. У суштини, нико није имао право да оставља своје ствари у службеним просторијама, али неко је једном попустио пред тихим, претећим захтевом Хамиша и тако је и остало.

Стјопа је имао четрдесет и пет година, био је пореклом из Рјазања и три месеца је лутао по свратиштима. Није хтео да прича о себи, али те вечери је одлучио да мени отвори своје срце – био је очигледно потресен инцидентом, који се управо догодио. Седели смо на столицама у ходнику, који је водио до сале. Већ је била поноћ, али нико није имао намере да иде на спавање. Најпре је требало завршити процену украдених Нокиа, Сименса, Сагема или Ериксона.

Неколико нових се жалило и захтевало да се светла угасе – као да нису знали ко је ту главни! Већ сам познавао ритам сале и знао сам да тачно у један сат сви иду у кревет и наступа тишина.

Стјопа је изгледао као Василиј Шукшин из филма Црвена калина; чак је носио и  сличну јакну: црну, кожну. Имао је светлоплаве, замишљене очи.

– Таман што сам заспао – поче он – а тај – тада је снизио глас до шапата – пришао је до мог кревета и спустио панталоне. Јесам ли ја добра женска или шта? А очи су му биле ђаволске.

Једном су из претрпаног фрижидера испали Хамишеви папири и расули се по поду. Један од њих био је и позив на суђење „због јавне голотиње у Булоњској шуми“.

– Шта сам дочекао – настави Стјопа. – Тако ниско пасти…

– А шта ти ту заправо радиш?

– Испричаћу ти. Био сам глумац – и то добар глумац: наступао сам чак и у Москви. Моја последња улога била је улога Астрова у „Ујка Вањи“. То је било у Кијеву. После премијере, отишли смо на чашу вина и онда сам пољубио угледну сценску уметницу, Раизу Петровну, која је играла удовицу Војницку. Пољубио сам је у образ, братски. Знамо се годинама и никада није било ничега међу нама. А у сваком случају: био сам ожењен два месеца, имао сам младу и веома лепу жену! Нисам ни помишљао на љубавне авантуре. Али та моја жена је била љубоморна до бола. И тек што сам одвојио уста од Раизиног образа, а Вера – тако се звала – није знала да ли да врисне или да заплаче! И тако, плачући, отрчала је у ноћ. Нисам знао шта да радим: новинари чекају, а директор позоришта ме вуче за рукав. И тада ми Волођа, мој најбољи пријатељ, рече: Не брини! Ја ћу потрчати за њом, умирити је и вратити назад. Али и он је отрчао у ноћ. А потом је све признао – као на исповести. Када сам ја давао интервју за локалне новине, Волођа је отрчао до реке, јер је претпоставио да ће је тамо наћи. Тако је и било: Вера је стајала на каменом кеју и нагињала се ка пенушавој струји. Волођа је загрли и одведе испод дрвета… Чак је и запамтио да је то била топола! Сели су, он извади марамицу, обриса јој сузе и поче да је теши. Толико ју је тешио да, када су се вратили, она више није била моја жена.

Пропио сам се због свега тога, закључао сам се у соби и нисам никога хтео да видим. Мислим да је прошло месец дана, када ме је коначно нашао директор позоришта и рекао: узми годишњи, Стјопа, иди на запад, до Француске. Тамо ће ти наши помоћи, видећеш света, упознаћеш другу жену. Отишао сам; наши, заиста, воле да пију, али да помогну… Понестало ми је пара, тако да сам завршио код тебе.

– И шта ће бити са тобом?

– Био сам до амбасаде, обећали су да ће ми дати новац у зајам. Недостаје ми домовина. Узећу гитару и идем даље.

Негде у даљини, на часовнику је откуцао један сат. Роукни, који је лежао поред прекидача, угасио је светло и ноћ је испунила салу.

preveo je Matija Marić

 

Pećina

Januar je okovao zemlju mrazom, sneg je pao, a vetar šenlučio među zidovima kuća. Ledena pokorica na gvozdenim klupama bukvalno je pekla, kamene klupe su se prometnule u sante leda, a one drvene prekrila je bela ljuštura.

U takvim vremenskim uslovima bio je pravi podvig odlučiti se da piješ napolju, bilo je to bacanje rukavice u lice sudbini. Iskušenje je, međutim, bilo neizbežno, ako si sreo starog prijatelja, ako ti je prodavnica pred nosom, a ispred prodavnice klupa. Do stanice metroa morao bi dugo da pešačiš, iz svratišta bi te izbacili, a duša ište svoje: zavija, vapije!

Na televizijskom dnevniku prikazivali su žrtve takvih skupova: u Olne su Boa pronađena su na ulici dva smrznuta muška tela; tragičan ishod zimske noći; ledena smrt opet je došla po svoj danak…

Đorba je bio predviđen za ukazivanje hitne pomoći, bio je na njihovom spisku na kraju te nedelje, ali on je već u četvrtak nestao. Neprimetan, nizak, mrzovoljan – ni po čemu upadljiv, ne specijalno omiljen i nedruželjubiv; bio je solo drinker, ili je pio u društvu slučajnih poznanika. Bilans čitavog njegovog života svodio se na nekoliko rubrika iz zdravstvenog kartona: starosno doba – trideset i jedna godina, mesto rođenja – Alžir; osoba koju treba obavestiti u slučaju nesreće – kosa crta.

A možda i nije bilo tako? Možda je Đorba ranije bio princ, operski pevač, možda je prokockao bogatstvo u kazinu? Možda je ubio ženu preljubnicu i pobegao od lica pravde? Mogao je, kao i bilo ko drugi da bude, sve ili ništa.

Niko nije primetio njegov nestanak, nikoga to nije uznemirilo. Iznenadni nestanak, kao i iznenadno pojavljivanje bili su svakodnevica, rutina. Ljudi bi tek tako isparili kao žrtve saobraćajnih udesa, tuča, srčanog udara – i svi su završavali u bolnici. A bilo je slučajeva samoubistva. Tako je svoj život okončao i Egipćanin Faruk, tridesetpetogodišnjak, naočit muškarac, koji se predstavljao kao arhitekta. Bacio se pod metro na stanici Ševalre. Obrni-okreni, barem se nije mučio – poginuo je na licu mesta, dok se Buluđi, koji je na isti način digao ruku na sebe na stanici Denfert, još dugo potom mučio u bolnici.

O njima se u svratištima govorkalo s poštovanjem, a kadikad i s dozom zavisti: ,,Ovaj je baš imao petlju…”. U zvaničnoj varijanti, međutim, govorilo se drugačije: ,,Čovekova sudbina zapisana je u Knjizi života i nije na nama da o tome sudimo.”. Još više nam nije dato da je sami popravljamo – težak je to greh.

A onda su odjednom počeli da pominju Đorbu: neko ga je video na klupi na Jelisejskim poljima u društvu dvojice Poljaka – sva trojica u pijanom stanju; neko drugi ga pak pronašao na hodniku bolnice Bišat u invalidskim kolicima – obe noge su mu bile amputirane.

Dvadeset trećeg februara trgao me je metež iz pravca kancelarije: pijanci se nisu tukli, nisu psovali, to je bilo nekakvo zapomaganje, horski jauk koji odzvanja hodnikom. Na stepenicama pored ulaza beskućnici su okružili muškarca koji se podupirao štakama. Upalih obraza, s gustom čekinjom višednevne brade, kretao se pogrbljeno i bukvalno nestajao u prevelikom kaputu. Na glavi je imao kapu s kićankom. Bio je izmrcvaren, i samo su mu oči sjaktale kao kurjaku, tim bleskom je prolamao polumrak oko sebe.

Taj čovek je nešto govorio. Ishraktavao je nekakve glasove, grlene onomatopeje, mumlanje, zakukavanje, a oni koji su ga okruživali, ritmično zanjihanih tela komentarisali su sve to nekakvim zapevcima, krkljanjem, štekanjem. Odignuta od zemlje, njegova štaka je iscrtavala u vazduhu nekakve oblike koji objašnjavaju događaje. Iz pomrčine se pomolila klupa i na njoj tri polegla tela pod mesečinom, tim poslednjim svedokom njihove kalvarije. Podno njihovih nogu iskrila se ispražnjena boca.

Smrt je kosila, štaka se kao kosa dizala nad pokošenim životima i taj sabor je cvileo sve iz jednog grla – i sleva i zdesna. Čovek kurjačkih očiju ostao je u životu, amputirali su mu samo tri prsta na levoj nozi.

Iznad Grobnice je zasjala zvezda, sabor je utonuo u svečanu tišinu. Ne sreće se svakog dana onaj što se iz sveta mrtvih vratio.

 

Prevela je Marina Milinović

 

Rastanak

Marija Kasunda De La Rosa je bila lepa. Bila je toliko lepa, da su  muškarci pred bleskom te lepote obarali pogled . U pokušaju da s njom progovore, reči bi im  zastajale u grlu i jezik bi im se zavezao. I  niko nije ni znao za  strah koji je čučao u njenim očima.

Pokucala je na vrata kancelarije najtiše moguće, a kad je ušla unutra, zavukla se u mračan ćošak. Ali ni ta senovitost  nije mogla da prikrije njenu lepotu: gavran crnu, do struka dugu kosu koja je modro svetlucala, bademaste, crne oči, rumene usne, ko stvorene za poljupce. Na sebi je imala crveni kaput od kamelhara, čije je peševe  razmicao šiljato isturen stomak. Tek kada je sela na stolicu i obrela se u svetlosnom arealu, video sam koliko je preneražena. Njen francuski je zabavno zvučao, kao da  je pevušila. Marija je rođena i odrasla na ostrvu Sal, jednom od Zelenortskih ostrva. Dugo je živela u Lisabonu. Poslednjih pet godina, provela je u Parizu. Imala je dvadeset osam godina.

Po dvorištu su trčkarala njena deca, petogodišnji Manuel i trogodišnji Horhe. Stariji je bio pljunuta  majka, a mlađi je bio kovrdžav i crnomanjast. Dečaci su dotrčali do prozora, priljubljenih   noseva za staklo  mahali su rukama, tražeći  pažnju, ali Marija je gledala negde iznad  njihovih glava, preko krošnji kestenova i krovova kuća,  u nemilosrdno plavo nebo koje  nije donosilo utehu.

– Mogu li dobiti ključ od sobe? – upitala je.

– Vrata se ne zaključavaju,  ovde žive  samo porodice i samohrane majke, mirno je.

– Noću, dakle,  bilo ko može da mi uđe u sobu? Ja moram imati ključ.

Setio sam se Senegalke, Šarlot Tonge:. zatvorene, preplašene,  takođe lepe. Stigla je u svratište  prethodne noći, i ona  je isto tako tražila ključ. Naposletku  je zagradila vrata jednim od slobodnih kreveta.

Marija i Šarlot su delile sobu broj 209. Dečaci bi, sklupčani  u krevetu,odmah zaspivali, a žene bi sele na ivicu kreveta,i gledale kroz prozor. Bile su u stanju da drežde tako zagledane napolje sve do zore. Nisu razgovarale jedna s drugom.

U trpezariji su sedele za istim stolom, još uvek obavijene tišinom, o koju su se razbijali vriska, smeh i pevušenje

Činilo se da je Horhe, iako mlađi, zadovoljan svojim svetom. Legao bi na leđa, gde god je za to bilo mesta, podizao ruke uvis, i pažljivo posmatrao svoje šake. Manuel je vukao majku za rukav, šutirao ju je i ujedao, pentrao  joj se uz kolena i pokušavao da je zagrli, a ona je na sve to odvraćala mehaničkim pokretima,  kao mašina. Obeshrabren,  dečak je potom odlazio  da se mazi kod drugih žena.

Marija je bila u osmom mesecu trudnoće i mogla je svakog trena da se porodi. ,,Molim Vas da pazite na nju” rekla  mi je preko telefona njena doktorka,  ona pati od depresije. I prevremeno je rodila  drugo dete.

Dvadeset prvog februara u pet ujutru  neko je stao da lupa na vrata kancelarije, i malo zatim  na pragu je stajala  Marija, obuhvatajući  rukama svoj veliki stomak. Njen maslinasti ten postao je pepeljast, lice joj se grčilo od bolova. Ispustila je životinjski urlik,   zapomagala je, vapila je upomoć: ,,Pukao mi je vodenjak!” Urlala je dok sam pozivao hitnu pomoć; deus, mama, vikala je. ,,Recite joj da se ne napinje” – kazao je doktor – „stižemo”.

Kola hitne pomoći stigla su u poslednji čas. Dete je ljopnulo lekaru pravo u ruke. ,,Dečačić”, rekao je doktor. Manuel i Horhe su za to vreme lupali na vrata i vriskali na svom melodičnom jeziku. Majku i dete, umotane u termo pokrivač, na nosilima su prebacivali u kola. Dečaci su potrčali za njima. Marija je zadigla rub pokrivača  da im pokaže mlađeg brata. ,,Kako je on tako prljav?!”, čudio se Manuel.

U dvorište se uparkirao policijski auto, plavi Reno, iz kojeg je izašla mala uniformisana plavuša. Dečaci su istog trena izgubili interesovanje za kola hitne pomoći i prišli policajki. Horhe je dodirnuo crnu futrolu za pištolj.

– Mogu li  da se igram s ovim?

Policajka se nasmejala.

–To nije za igranje. Ali odvešću vas na mesto gde ima mnogo igračaka, pa i pištolja.

Posle doručka, u kancelariju je ušla Fatima, za koju se pričalo da skida uroke i vradžbine: ,,Nek bude na radost! – rekla je. – Na kuću u kojoj se rodi dete silazi baraka, blagoslov”.

Dva dana kasnije stalno je zvonio telefon u kancelariji. ,,Ovde Marija – začuo se glas. – Na krevetu mi je ostala torba s lekovima. Da li bi neko mogao da mi  je donese u bolnicu?”

U sobi broj 209 Šarlot je nepomično sedela na krevetu.

– Da li si videla torbu koju je Marija ostavila?

Šarlot je uprla prstom u  torbu s natpisom ,,Tati”, ćušnutu pod krevet. Unutra su bile kutije sa lekovima. Otvorio sam i pogledao: Retrovir, 250 mg, kutija od 40 kapsula. Ta mlada, lepa žena ima sidu? Šarlot mora da je nešto predosetila, okrenula se ka meni:

– Šta  se desilo?

– Marija je zaboravila lekove. Odneću joj torbu  u bolnicu.

– Poći ću s tobom.

Bolnica je bila bela, duguljasta, uzana, iskošene bočne strane zgrade spajale su se u jednoj tački. Prozorčići u prizemlju podsećali su na ovalna okna palubnih prozora. Izgledala je kao brod spreman za plovidbu .

Marija je ležala sama u sobi na kraju hodnika. Na odeljenju je bila potpuna tišina. Soba je bila potopljena u plavičast prosjaj, prozore su zaklanjale bež draperije, nerđajući čelik bleskao je  kao munja, u ćošku je trepereo monitor. U prilično šarenom krevecu spavalo je novorođenče, pokriveno plavim ćebencetom. Dečačić je imao duguljast oblik glave i izrazito belu  put. Izgledalo je kao da se smeje u snu.

Šarlot je čučnula kraj kreveta i pomazila Mariju po ruci. Torbu s lekovima  odložio sam na stolicu.

– Kako se osećate?

– Sve se brzo završilo. Tako sam se  i sa Horheom porodila. Tada mi je u taksiju do bolnice pukao vodenjak, Horhe se  rodio u automobilu, ispred  bolnice. Sa Manuelom je bilo teško, porođaj je trajao  dva dana. Teško je kada si sama.

– Jeste li mu odabrali ime?

– Andrea, lepo je, zar ne?

– Divno – odgovorila je Šarlot.

Otišao sam u  sobu za medicinske sestre. Dežmekasta  crnka s naočarima nešto je zapisivala u svesku.

– Koliko dugo će gospođa De La Rosa ovde ostati?

– Vrlo kratko. Nema nikakvih dokumenata.

– Je l’ rekla nešto u vezi sa svojom decom?

– Rekla je, s decom je sve  u redu, samo što se  više s njima  neće videti.

– Zbog čega?

– Daće ih na usvajanje. Kao i ovo novorođeno. Verovatno znate da je bolesna od side.

Kad smo izašli na ulicu, nad nama se otvorio  crni oblak, i utom oboje izložismo svoje  lice  nebu. Hitro, da bi svi mogli da pomisle  da nam se  niz obraze sliva kiša.

 

prevela je Marija Đorđević

 

Медицина

У мају, у време цветања кестенова и све тајанственијих сумрака, кад зелено лишће и црвенкасто-бело цвеће цеди кроз себе  светлост, над земљом се шири мрежа треперавог сјаја, у коју се заглаве све ужурбане мисли. Почиње време смирене замишљености, кад онострано излази из сенке и подсећа на себе.

Све је почело са упорним кашљем Абделкадеровог сина. Хацем, такође један од Браће, иначе скептик, упитао је Абделкадера:

– Зашто га не одведеш код лекара?

– Озбиљно питаш? Па не мислиш ваљда да ћу своје дете поверити локалним лекарима? Ја га лечим травама, и то не којекаквим већ оним које ми препоручи прави марабу. А такви исцелитељи су данас ретки, већином су шарлатани и обични преваранти. Због тога путујем у Кљинанкуру на бувљак. Правог марабуа још једино тамо можеш наћи.

– Али шта ако је нешто озбиљно? – тврдоглаво ће Хацем. – Слушај, кад ми је било десет година, пукла ми је бубна од роњења у води. Мајка ме је одвела прво код једног марабуа, па код другог – и ништа! Спасио ме је тек један јеврејски лекар у Алжиру. Јевреји све знају. Знају како да призову добре силе и сузбију лоше, умеју да причају са духовима, а духови су свуда око нас.

Небо је набрекло од румени, а из облака су се помолила два змаја и стала на мегдан.

– Најлакше се могу видети на местима где има пуно крви – рече Кацер. – На пример, у кланицама. Док свиће, кад завириш унутра, можеш видети духа у белом.

– Тако је – климањем главе потврди Абделкадер. – Јевреји познају сваку врсту магије, знају све оне тајанствене речи, басме, и записују их. Кад такву реч изложиш зрацима првог сунца, сви демони се разбеже и болест нестаје. Таквих лекара овде нема, а знате ли зашто?

Сви су се претворили у уво, само је Хацем устао и звиждући се удаљио.

– Зато што за њих нема места у данашњем свету. Људи су изгубили веру,  престали су да се моле и постали су циници. Поверовали су у технологију, а шта им она даје? Кад изгуби моралне принципе, човеку ни сва технологија света неће помоћи.

Завладала је тишина, све док Фаисал није подигао руку и накашљаo се:

– Лекари не знају ништа! Чујте, испричаћу вам једну истиниту причу. Мој ујак је познавао једног Француза, милионера из Бордоа, чија се једанаестогодишња ћерка тешко разболела. Лекари су јој предвидели блиску смрт, лежала је код куће, прикључена на инфузију, под опсадом медицинске апаратуре. Прикачили су је на цевчице где год су могли, једна за другом смењивале су се медицинске сестре и сваки час су долазили нови лекари. Једног дана, мој ујак рече Французу да зна једног марабуа у Туру, правог исцелитеља. Француз га замоли да га одведе њему. Сели су у Ситроен ДС Палас – кажем то зато да бисте имали представу колико је тај Француз био богат; напослетку – у таквим колима се возио председник државе. И кренуше за Тур. Марабу је хтео да види девојчицу, па се одвезоше у Бордо. Чим је ушао у собу, рекао је медицинским сестрама: повадите јој све те цевчице, искључите је са апарата и изађите! Сестре позваше лекара који, потакнут знатижељом рече да пристаје уколико марабу писмено потврди да преузима пуну одговорност за исход догађаја. Марабу затражи да га оставе насамо с болесницом. Пошто изађе, рече оцу: кад падне ноћ, пођите пешице на гробље и и ископајте костур из ког ћете узети две кости из предњег дела стопала, а ја ћу вас овде сачекати. Отац је узео ашов и прокрстарио кроз град у поноћ. Када је донео кости марабуу, овај извади из џепа четкицу и бочицу црне течности и узе да исцртава по костима неке магичне знаке. Затим их потопи у посуду с водом и сат времена касније рече оцу девојчице да цело тело болеснице темељно опере светом водом – и споља и изнутра: и усмине, и чмар, и уста и ноздрве. „Ваша ћерка ће се недељу дана гадно мучити, а онда ће оздравити“ – рекао му је. Тако је и било. Седмог дана девојчица је све из себе избљувала – длаке, пљувачку, свакакве излучевине, а онда је устала, отворила врата и дозвала родитеље: мама, тата, где сте? Француз је марабуу рекао: ја сам богат човек, ако желиш узми мој аутомобил као надокнаду за оно што си учинио. То сам учинио Бога ради, одговорио је марабу, а не за новац. Али ако већ желите да ми поклоните свој аутомобил, нећу се противити… Такве људе као што је тај марабу најлакше је срести на изворима, поред потока, тамо где се радо окупљају духови.

– Какве су то бајке! – рече Хацем, враћајући се из трпезарије.

– Знаш ли шта се дешава после смрти са онима који не верују? – упита га Абделкадер. – Кад таквог неверног Тому сахране, онда му на гроб дође анђео и стане мотком тако да га лема да сумњичавац урла толико да се од тога сви покојници затресу од страха. Сви лешеви – и свеже сахрањени, и времешни костури толико се уздрмају да од тога земља пуца, отвара се, и он пада право у пакао.

 

preveli su Milica Kerac i Todor Kličković

redakcija svih prevoda Milica Markić

Zobacz inne utwory autora->
Zobacz inne utwory w tym języku->