Ciastka
Dobiegł końca ulubiony program bezdomnych Qui veut gagner des millions, jadalnia zaczęła pustoszeć. Zostało z dziesięć osób drzemiących na krzesłach. Szefie, odezwał się nagle Boullay, nie zostało nic z kolacji?
Zajrzałem do lodówki, nic ciekawego: buraki i surówka z selera, których nikt nie chciał jeść. Za to w dolnym pojemniku kryła się reklamówka zawiązana na supeł. W środku było tekturowe pudełko z czekoladowymi ciastkami.
– Są buraki i seler – powiedziałem. Ale… – ściszyłem głos – coś znalazłem. Niespodzianka.
Głowy podniosły się.
– Ciastka. Czekoladowe!
Mętne oczy rozbłysły, jadalnia pojaśniała. Postawiłem otwarte pudełko na cynkowej ladzie.
– Ktoś chce?
Wychylili się do przodu – jeszcze niepewni, jeszcze niewierzący własnemu szczęściu. Ciastka? I to czekoladowe? O tej porze? Jakim cudem nikt ich nie zjadł?
Zapadła uroczysta cisza, ustały pochrapywania i pochrząkiwania. Potem odezwały się głosy – ciche, nieśmiałe, proszące: ja… chętnie… a można… pewnie…
Pierwszy podniósł się Boullay – ten był od razu godny, wyprostowany. Przecież gdyby nie on, nikt nie dowiedziałby się o istnieniu skarbu. Podszedł do lady, wyciągnął rękę. Tu opuściła go pewność siebie. Nie należało jednak przesadzać. Bo to może nie tyle niespodzianka, ile nagroda. Należy na nią zasłużyć, a nie pchać się jak zwykle, nie żądać, nie grozić. Zarośnięta twarz wykrzywiła się w nieporadnym uśmiechu. Proszę, powiedział.
Za nim poszedł Desgranges – też wpierw śmiałym krokiem, naśladując poprzednika, ale już w połowie drogi skurczył się, zaczął maleć i kiedy doszedł do ciastek, był nie większy niż pięcioletni chłopczyk i musiał stanąć na palcach, żeby dosięgnąć pudełka.
Ruszyli pozostali: nieogoleni, brudni, cuchnący, kulejący, zgarbieni pod ciężarem rzeczywistości, którą rozświetlił nagle słoneczny promień. Wauters, Maloudji, Tiomkin, Bessari, Tranh, Pozner, Harkim, Bridel. Szli, wpatrując się w sufit, zerkając na boki, patrząc pod nogi. Stawiali ostrożnie stopy, żeby nie hałasować, ręce trzymali za sobą albo w kieszeniach. Wielu, jak Desgranges, malało w oczach.
Potem odchodzili – każdy z błyszczącym czekoladową tafelką ciastkiem położonym na dłoni. Nikt nie skosztował, nie nadgryzł, nie polizał. Przedłużali magiczną chwilę i znikali w boksach. Tam dopiero słodzili sobie ostatnią chwilę przed snem.
Starczyło akurat dla wszystkich dziesięciu obecnych w jadalni. Ale ktoś zauważył, ktoś podejrzał. O północy zastukał nieśmiało do drzwi biura Monterano – wielki, czarny, awanturnik jakich mało. Słuchaj, powiedział cichym, proszącym głosem, chciałem się tylko spytać… no wiesz… może jeszcze… nie ma już tych ciastek?
Lekarz
Wszedł do biura energicznym krokiem, skinął głową na powitanie. Uścisnął mi mocno dłoń, przysunął sobie krzesło, usiadł, założył nogę na nogę.
– Doktor Bridel – przedstawił się.
Twarz miał gładko ogoloną, siwiejące na skroniach włosy starannie zaczesane do tyłu, na nosie okrągłe okularki w srebrnych oprawkach. Ubrany był porządnie: marynarka z angielskiego tweedu, czysta, wyprasowana koszula niestrzępiąca się przy mankietach ani przy kołnierzyku, włoskie zamszowe półbuty. Szare oczy patrzyły uważnie, badawczo.
– Jestem lekarzem – podkreślił. – Przysłano mnie, bym zajął się niektórymi co trudniejszymi przypadkami. Chodzi o ludzi odmawiających leczenia w zwyczajowym trybie. Razem z profesorem Spinettim – słyszał pan oczywiście o profesorze Spinettim, ordynatorze oddziału neuropatologii w szpitalu Pompidou? – opracowaliśmy projekt terapii bliskością jako wstępu do leczenia. Obecnie wcielamy go w życie. Czy mógłbym zadzwonić?
– Proszę.
Zmarszczył brwi, podniósł słuchawkę, wystukał numer. Potem cofnął się z telefonem do tyłu, naciągając sznur.
– Laurence? Tu doktor Bridel. Możesz mnie połączyć z doktorem Harveyem? Dziękuję, czekam.
Uśmiechnął się do mnie przelotnie, zaświstał przez zęby kilka taktów z Wilhelma Tella, wygrał rytm palcami na udzie. Znów spoważniał.
– Claude? To ja.
– …
– Niestety, nic nie udało się zrobić. Daliśmy masywną dawkę tetracykliny, ale było już za późno. Krwotok wewnętrzny.
–…
– Tak, umarł na stole. Czy możesz zawiadomić jego brata? Ja dziś jestem w terenie. No to na razie, do jutra u Steve’a.
Spojrzał na mnie.
– O czym to mówiliśmy? Ano tak: o tym, że moja misja zakłada anonimowość, wtopienie się w tłum. Proszę więc wpisać dowolny zawód do kartoteki. Może być… inspektor podatkowy. Nie będzie z tym problemu?
– Nie. Nie jesteśmy na policji.
– No to świetnie. Spędzę tutaj parę nocy. Jaki mam numer?
– Numer?
– No, numer łóżka.
– Ach tak: dwadzieścia sześć.
Doktor Bridel natychmiast zabrał się do roboty. Wyciągnął z teczki wielki notes i ruszył na obchód. Zatrzymywał „pacjentów” na korytarzu, przysiadał się do nich w jadalni, siadał na łóżkach, zadawał pytania, notował. Jego energiczne ruchy, pewność siebie robiły wrażenie; poza wszystkim – któż nie lubi opowiadać o swoich dolegliwościach?
Każdego wieczoru, koło jedenastej, przychodził telefonować do biura. Najczęściej dzwonił do doktora Harveya, czasem do profesora Spinettiego, do którego zwracał się per Dominik. Rozmowy dotyczyły często dziennej praktyki doktora Bridela, który, najwyraźniej, przebywał w miejscach, gdzie dużo operowano i często umierano. Ofiarami byli sami mężczyźni, za każdym razem należało zawiadomić brata.
Którejś nocy, po rozmowie z profesorem na temat nieudanej tracheotomii dziennikarza określanego mianem H., doktor nie wyszedł od razu z biura, tylko wyciągnął papierosa i zaczął o sobie opowiadać.
– Jestem trochę neurologiem, ale robiłem specjalizację z endokrynologii. Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem w prefekturze. Na co się tam nie napatrzyłem! Kobiety w histerii, poronienia, próby samobójcze. Tam nie było żartów! Na szczęście mam pewną rękę i dobre oko: wystarczy mi raz spojrzeć i już stawiam diagnozę.
Spojrzał na mnie uważnie, podniósł się.
– Pan pozwoli?
Nie czekając na odpowiedź, przyłożył mi palce wskazujące po obu stronach szyi.
– Nie ma pan czasem kłopotów z tarczycą?
– Ja? Nie mam.
– Hm… dziwne. No więc, co to ja mówiłem? Aha: trafił mi się bardzo interesujący przypadek: Philippe Duranton, trzydzieści siedem lat, łóżko numer dwadzieścia cztery. Zaraz koło mojego. Udało mi się zdobyć jego zaufanie, mam wrażenie, że jest mu ciężko, że chce mi coś wyznać. Czuję, że jestem niedaleko, blisko rozwiązania, mam taki feeling. Wie pan, dobry psycholog musi być trochę położnikiem, jak Sokrates.
Philippe Duranton wcale nie wyglądał na człowieka, któremu jakiś szczególny ciężar legł na piersi. Był wesoły, gadatliwy, łatwowierny jak dziecko. Wierzył we wszystko, co pisano w gazetach i pokazywano w telewizji. Jeździł po schronisku na wrotkach. Zbieram na prawdziwe Salomony, mówił, wtedy wystartuję w zawodach.
Dziesiątego dnia Bridel pojawił się z ponurą miną.
– Źle, bardzo źle. Byłem w szpitalu z Philippe’em i tam dowiedzieliśmy się… aż trudno mi mówić …
– Ale co się stało?
– Okazało się, że ma AIDS. W tej chwili leży w łóżku i nie rusza się. Jest załamany, boję się o niego. Mam wrażenie, że, przynajmniej w początkowym okresie, trzeba go będzie przestawić na deroxat.
– Przestawić?
– Sugerowałem coaxil, ale to za słabe dla osób ze skłonnościami maniakalno-depresyjnymi. Czy mogę zadzwonić?
– Proszę.
– Z doktorem Harveyem, tylko szybciutko.
– Claude? To ja. Słuchaj, mam tu pacjenta w ostrej depresji, waham się: temesta czy prozac. Co o tym myślisz?
– …
– Tak? Dobrze, spróbujemy.
Doktor Bridel odłożył słuchawkę, pokiwał głową.
– Jutro się nim zajmę. Teraz jest półprzytomny. No to idę spać, miałem ciężki dzień.
Z głębi schroniska dobiegł mnie hałas. Wyszedłem z biura: korytarzem mknął na wrotkach Philippe Duranton, wydając z siebie indiańskie okrzyki. Zatrzymałem go:
– Możesz do mnie zajrzeć za pięć minut?
– O co chodzi? – spytał zadyszany, czerwony na twarzy Philippe, wjeżdżając do biura.
– Siadaj. Powiedz: byłeś dziś w szpitalu?
– Skąd wiesz? Aa, pewnie doktor ci powiedział. Byliśmy razem.
– No i co? Wszystko w porządku?
– A co ma być? Nic się nie zmieniło.
– W porównaniu z czym?
– W porównaniu z ostatnim badaniem.
– Ale… przepraszam: co ci właściwie jest?
– Jak to co? Mam AIDS.
– Od dawna?
– Od ośmiu lat.
– Od ośmiu lat?!
– Lekarze nic z tego nie rozumieją, ale to nie moje zmartwienie. Wszystko jest w normie.
– To znaczy, że dziś nic szczególnego ci nie powiedzieli?
– A co mi mieli powiedzieć?
– Nic, tak się pytam.
Duranton i doktor Bridel stali się nierozłączną parą. Inni pacjenci przestali się liczyć. Co wieczór zostawali w opustoszałej jadalni i doktor robił mu wykład – a to o zdrowym odżywianiu, a to o relaksacji. O środkach antydepresyjnych nie było już mowy.
Philippe zaczął kupować Bridelowi prezenty: papierosy, z czekolady, łańcuszek na przegub z wygrawerowanym na blaszce imieniem lekarza: Auguste. Idylla trwała tydzień, do soboty. W sobotę późnym wieczorem doktor Bridel przyszedł do biura blady, z podkrążonymi oczyma.
– Co się stało? – spytałem.
– Intrygi. Trudno w to uwierzyć, ale nawet ludzie, którzy zdawali się być poza zasięgiem zła, dają się skusić. Doktor Bridel nie jest już potrzebny. Chciałbym zadzwonić.
– Proszę.
– Profesor Spinetti? – pierwszy raz nie zwrócił się do profesora po imieniu – tu doktor Bridel.
– …
– Tak, ośmielam się dzwonić o tej porze. Ośmielam się też poinformować pana profesora, że naszą współpracę uważam za niebyłą. Żegnam.
Odłożył słuchawkę.
– Komedia ludzka – powiedział.
Następnego dnia przyszedł do schroniska kompletnie pijany . Był nieogolony, ubranie utytłane miał w błocie, gdzieś zniknęły okulary. Usiadł ciężko na kanapie na korytarzu i tak, zgarbiony, ze zwieszonymi ramionami, przesiedział do późna w nocy. Philippe, który czekał na niego w jadalni, wyszedł w końcu na korytarz, przykucnął przed nim i zagadywał, ale bez skutku.
Upadek doktora Bridela był równie niezrozumiały i nieoczekiwany jak jego wzlot. W ciągu paru dni wtopił się bez reszty – jak niegdyś tego pragnął – w schroniskowy tłum zarośniętych, cuchnących, wiecznie nietrzeźwych mężczyzn. Gdzieś podział się krawat, mankiety i kołnierzyk koszuli wystrzępiły się, marynarka straciła formę i zaczęła łyskać plamami, buty się rozlazły. Paradował teraz po korytarzu w samych kalesonach – czekając, aż wyschnie koszula, podstawiona na chwilę pod kran i rozwieszona na kaloryferze. Zaczął jeść łapczywie i żebrać o dokładkę. Philippe – zdradzony i porzucony – przychodził się skarżyć: I to ma być lekarz? To ma być doktor? Kupowałem mu prezenty, dawałem forsę…
Którejś nocy doktor Bridel zażył potężną dawkę valium. Wezwaliśmy pogotowie i Auguste Bridel, pięćdziesiąt dwa lata, urodzony w Lyonie – jak wynikało z dowodu – odjechał na sygnale do szpitala.
Dom
Kiedy skończył się kapryśny kwiecień i przyszły ciepłe majowe dni, pod kasztanem zaroiło się. Popękany asfalt pokryły tkaniny we wszystkich możliwych kolorach: prześcieradła, koce, pledy, narzuty. Także i Idrissa przyniósł swój pasiasty dywanik, rozłożył go, usiadł po turecku, wyjął z kieszeni bluzy małą fajeczkę i spowił się błękitnym dymem.
Idrissa był wysoki, chudy i małomówny. Na ogół słuchał, ale nie byle jak: na jego twarzy malowało się zawsze wielkie skupienie – nawet jeśli opowiadano sobie rzeczy najbardziej błahe. Jeśli już zaczynał mówić, nikt mu nie przerywał. Mimo młodego wieku Idrissa cieszył się wielkim szacunkiem. Opowiadano o nim, że zna zioła i zaklęcia i że umie przepowiadać przyszłość. Mówił tak pięknie, że niektórzy uważali go za griota[1].
Mowa była o snach. Czy ten sam sen można wyśnić parę razy? Co ma zrobić człowiek, którego nawiedzają te same sny?
– Gdy trzy noce z rzędu wyśnisz to samo, zwariujesz – powiedział Aziz. – Jeśli cztery – umrzesz. Druga noc jest ostrzeżeniem. Trzeba wtedy pójść do marabuta i poprosić, by odczynił zły urok.
– A czy są sny, które przechodzą z pokolenia na pokolenie? – spytał Omar.
Idrissa odjął fajkę od ust i wszyscy zamilkli.
– Mój dziadek – zaczął – był Imraguenem. Urodził się i spędził całe życie w rybackiej wiosce na zachodzie Mauretanii. Wiecie, jak łowiło się tam ryby? Prosiło się delfiny, a one napędzały je do sieci. Było to w czasach, kiedy Nawakszut było zagubionym na pustyni miasteczkiem, a szlak wiodący do Nawazibu usypany był z piasku. Znali go tylko Tuaregowie, którzy wędrowali nocą, szukając drogowskazów wśród gwiazd. Tuaregowie nikomu nie odmawiali pomocy, ale szli wolno – co niecierpliwsi ruszali więc przed siebie sami i często przepadali bez wieści. Dziadka podróże po piasku nie nęciły – kochał ocean i wróżył z piany morskiej. Był spokojnym, zgodliwym, szanującym tradycję człowiekiem. Ożenił się, mając trzydzieści lat i wkrótce urodził mu się syn: mój ojciec. Wydawało się, że życie dziadka biec będzie stale prostą drogą, ale stało się inaczej. Nawiedził go sen, który miał zakłócić spokój całej rodziny.
Idrissa zapalił fajkę i osnuł się dymem. Po chwili podjął opowieść.
– W tym śnie pojawił się dom – ale nie był to zwykły dom. W niczym nie przypominał rybackich chat, jakie od wieków stawiano we wiosce. Był bardzo długi i niski, z dziesięcioma pokojami w amfiladzie. Ostatni pokój – przybudówka – wznosił się na palach, a jego ściany zbiegały się, zostawiając na końcu szczelinę, przez którą widać było ocean. Wchodziło się do niego po schodkach. W tym śnie dziadek siedział nocą na macie w ostatnim pokoju i patrzył na rozgwieżdżone niebo i białe grzywy fal. Wyśnił go dwie noce pod rząd, opowiedział go żonie i wyruszył o świcie w stronę Nawazibu, gdzie miał zamiar zarobić pieniądze na budowę domu. Po drodze złapał go harmattan, burza piaskowa. Znaleźli go Tuaregowie – już nie żył. Moja babcia nic o snach dziadka nie wspominała. Mój ojciec nie ruszał się z wioski, wypływał na połowy i także wróżył z piany morskiej. Kiedy miał trzydzieści lat, ożenił się i wkrótce urodził mu się syn. Tym synem jestem ja. Niedługo potem nawiedził go sen o domu złożonym z dziesięciu pokojów w amfiladzie. Ostatni pokój był przybudówką wzniesioną na palach. Przez wąskie okno widać było ocean i gwiazdy. Sen przyśnił mu się dwa razy. Ojciec opowiedział go żonie i powiedział, że jedzie do Nawazibu, żeby zarobić na budowę domu. Opowiedział go też swojej matce, ale ta nie dała znaku, że już go zna. W tym czasie dobiegała już końca budowa asfaltowej drogi przez pustynię. Tuaregowie stali się niepotrzebni i przenieśli się gdzie indziej. Tak to ojciec spokojnie dojechał do celu. Znalazł pracę w fabryce konserw, przez trzy lata żył o chlebie i wodzie i odkładał każdy grosz. Wrócił do wioski i zaczął stawiać dom, jakiego nikt jeszcze nie widział. Pracował sam – w przerwach między wyprawami w morze. Całe moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem budowy.
Dom był bardzo długi i niski; mężczyzna normalnego wzrostu chodził w nim zgarbiony. Brakowało już tylko ostatniego pokoju – tego najważniejszego, na palach. Ojciec wypłynął wczesnym rankiem na połów. Pogoda była piękna, ani jednej chmurki nad głową. W południe niebo zaczęło się ściemniać, zrobiło się wpierw ciemnozielone, potem całkiem czarne i przyszedł wiatr, jakiego nikt nie pamiętał. Fale zrobiły się wielkie jak góry, na wioskę spadł huragan. Z rybackich chat i z nowego domu nic nie zostało. Ojciec nigdy nie wrócił.
Idrissa zamilkł i zapatrzył się przed siebie. Za chwilę znów popłynęła opowieść:
– Ożeniłem się, mając trzydzieści lat. Wkrótce urodził mi się syn i nawiedził mnie dwukrotnie sen o długim domu z dziesięcioma pokojami w amfiladzie. Opowiedziałem go żonie, matce i babci, która szykowała się już na śmierć. To babcia powiedziała mi, że wyśniłem sen ojca i dziadka. Pojechałem do Nawazibu, ale nie znalazłem pracy. Napisałem do kuzyna w Paryżu – ten obiecał mi pomóc. Na razie nic z tego nie wyszło, ale ja nie tracę cierpliwości. Mój dziadek pierwszy zobaczył dom we śnie i przekazał sen ojcu, który zbudował prawie cały dom i mnie też obdarzył snem. Teraz nadeszła moja kolej. Wiem, że zbuduję dom do końca, siądę nocą na macie w ostatnim pokoju i spojrzę na gwiazdy i białe grzywy fal.
Czechow
– Nu, skaży ty mienia, zaczem on… – tu Stiopa zamilkł i tylko ręką omiótł salę sypialną, na środku której młodzi mężczyźni przekazywali sobie z rąk do rąk telefony komórkowe najrozmaitszych kolorów i kształtów. Gestykulowali przy tym i krzyczeli niczym sprzedawcy na bazarze. W centrum owego roju tkwił, górując nad innymi wzrostem, milczący, nieruchomy brunet o oliwkowej cerze i czarnych, przepastnych oczach, w których nie pełgało najmniejsze światełko.
Hamisha wszyscy się bali. Chodził powoli, mówił mało – nikt nie wytrzymywał jego spojrzenia bez dna. W schronisku nosił nieodmiennie pasiaste koszule ze stójką, które zmieniał codziennie; swoje ubrania trzymał w zepsutej lodówce w biurze. W zasadzie nikt nie miał prawa zostawiać swoich rzeczy w pomieszczeniach służbowych, ale ktoś kiedyś uległ milczącej, groźnej prośbie Hamisza i tak już zostało.
Stiopa miał czterdzieści pięć lat, pochodził z Riazania i od trzech miesięcy tułał się po schroniskach. Nie chciał o sobie opowiadać, ale tego wieczoru postanowił otworzyć przede mną serce – najwyraźniej poruszony zajściem, które dopiero co miało miejsce. Siedzieliśmy na krzesłach, na korytarzu prowadzącym do sali. Wybiła już północ, ale nikt nie miał zamiaru się kłaść. Trzeba było wpierw skończyć szacowanie kradzionych nokii, siemensów, sagemów czy ericssonów.
Paru nowych narzekało i domagało się zgaszenia światła – jakby nie orientowali się, kto tu rządzi! Znałem już rytm sali i wiedziałem, że równo o pierwszej wszyscy rozejdą się do łóżek i zapadnie cisza.
Stiopa wyglądał jak Wasilij Szukszyn z filmu Kalina czerwona; nawet marynarkę nosił podobną: czarną, skórzaną. Oczy miał jasnoniebieskie, pełne zadumy.
– Przysypiałem już – zaczął – a ten – tu ściszył głos do szeptu – podszedł do mojego łóżka i spuścił spodnie. Czy ja baba czy co? A oczy ma jak diabeł.
Z przeładowanej lodówki wypadły kiedyś papiery Hamisza i rozsypały się po podłodze. Jeden z nich był wezwaniem na rozprawę „za publiczne obnażanie się w Lasku Bulońskim”.
– Na co mi przyszło – ciągnął Stiopa. – Tak nisko upaść…
– Co ty tu właściwie robisz?
– Opowiem ci. Byłem aktorem – i to niezłym aktorem: występowałem nawet i w Moskwie. Moja ostatnia rola to Astrow w Wujaszku Wani. To było w Kijowie. Po premierze zebraliśmy się na lampkę wina i wtedy pocałowałem zasłużoną artystkę sceny, Raissę Pietrowną, która grała wdowę Wojnicką. Pocałowałem ją w policzek, po bratersku. Znaliśmy się od lat i nigdy między nami nic nie było. A zresztą: żonaty byłem od dwóch miesięcy, żonę miałem młodziutką – i jaką piękną! Gdzie mi tam w głowie były romanse. Ale ta moja żona zazdrosna była nie do uwierzenia. Ledwo oderwałem usta od policzka Raissy, a Wiera – tak miała na imię – jak nie krzyknie, jak nie zaszlocha! I tak, płacząc, wybiegła w noc. Nie wiedziałem, co robić: dziennikarze czekają, dyrektor teatru ciągnie mnie za rękaw. I wtedy Wołodia, mój najlepszy przyjaciel, tak do mnie mówi: Nie martw się, pobiegnę za nią, uspokoję, przyprowadzę z powrotem. No i też wybiegł w noc. A potem wszystko wyznał – jak na spowiedzi. Kiedy ja udzielałem wywiadu miejscowej gazecie, Wołodia pobiegł nad rzekę, bo domyślił się, że tam ją znajdzie. Tak też i było: Wiera stała na kamiennym nabrzeżu i pochylała się nad spienionym nurtem. Wołodia otoczył ją ramieniem i poprowadził pod drzewo… nawet pamiętał, że to była topola! Usiedli, on wyciągnął chusteczkę, otarł jej łzy i zaczął ją pocieszać. Tak ją pocieszał, że kiedy wrócili, nie była już moją żoną.
Rozpiłem się od tego wszystkiego, zamknąłem na cztery spusty w pokoju i świata nie chciałem widzieć. Tak minął chyba z miesiąc, wreszcie naszedł mnie dyrektor teatru i mówi: bierz urlop, Stiopa, jedź na Zachód, do Francji. Tam rodacy ci pomogą, świat zobaczysz, kobietę inną spotkasz. Pojechałem; rodacy i owszem, chętni do wypitki, ale żeby pomóc… Skończyły się pieniądze, tak to wylądowałem u ciebie.
– No i co z tobą będzie?
– Poszedłem do ambasady, obiecali pożyczyć na powrót. Ckni mi się. Wezmę gitarę, ruszę przed siebie.
Gdzieś w dali zegar wybił pierwszą. Roukni, który leżał koło wyłącznika, zgasił światło i noc oblekła salę.
Jaskinia
Styczeń skuł ziemię mrozem, spadł śnieg, między domami hulał bezlitosny wiatr. Żelazne ławki parzyły, kamienne obróciły się w lodowe bryły, drewniane okryły białą skorupą.
W takich warunkach picie na zewnątrz było aktem odwagi, wyzwaniem rzuconym losowi. Ale jak wymknąć się pokusie, kiedy spotyka się starego przyjaciela, kiedy obok akurat jest sklep, a przed nim ławka? Do metra daleko, ze schroniska wyrzucą – a tu dusza boli, krzyczy, wyje!
Ofiary takich spotkań pojawiały się w dzienniku telewizyjnym: w Aulnay-sous-Bois znaleziono na ulicy dwóch zamarzniętych mężczyzn; tragiczny bilans zimowej nocy; lodowa śmierć znów zbiera żniwo…
Djorba był na liście Pogotowia do końca tygodnia, ale w czwartek już się nie pojawił. Nie wyróżniał się niczym szczególnym: nieduży, niepozorny, zrzędliwy, nie bardzo był lubiany i nie miał bliskich przyjaciół. Pił sam albo z przygodnymi znajomymi. Całe jego życie streszczało się w paru linijkach na karcie informacyjnej: wiek – trzydzieści jeden lat, miejsce urodzenia – Algier; kogo zawiadomić w razie wypadku – ukośnik.
Może zresztą było inaczej? Może Djorba był kiedyś księciem, śpiewakiem operowym, może przepuścił swą fortunę w kasynie? Zabił wiarołomną żonę i uciekał przed wymiarem sprawiedliwości? Jak każdy, mógł być wszystkim albo niczym.
Nikt więc nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie, nikt się nim nie przejął. Nagłe znikanie – jak i pojawianie się – były na porządku dziennym. Ludzie rozpływali się jak dym, trafiali do szpitala: ofiary wypadków, bójek, ataków serca. Bywały też i samobójstwa. Tak skończył ze sobą Farouk, trzydziestopięcioletni Egipcjanin, przystojny mężczyzna podający się za architekta. Rzucił się pod metro na stacji Chevaleret. Przynajmniej się nie męczył – zginął na miejscu. Bouloudji, który skoczył na szyny na Denfert, cierpiał jeszcze długo w szpitalu.
W schroniskach szeptano o nich z szacunkiem, nieraz prawie z zazdrością: ten to potrafił… Choć – oficjalnie – mówiło się co innego: los człowieka zapisany jest w Księdze Życia i nie naszą sprawą jest do niej zaglądać. A już wyobrażać sobie, że można do niej wnieść poprawki – to wielki grzech!
Aż nagle o Djorbie zaczęto mówić. Ktoś widział go siedzącego w nocy na ławce na samych Champs Elysées w towarzystwie dwóch Polaków – wszyscy byli już sztywni; inny spotkał go na korytarzu szpitala Bichat – Djorba jechał na wózku inwalidzkim, amputowano mu obie nogi.
Dwudziestego trzeciego lutego wywołał mnie z biura hałas. Nie były to odgłosy towarzyszące bijatyce ani pijackie wymyślania. Coś jakby zawodzenie, zbiorowy jęk płynął korytarzem. Przy wejściu na schody wianuszek bezdomnych otaczał mężczyznę wspartego na kulach. Jego zapadnięte policzki pokrywał wielodniowy zarost, garbił się i niknął w za dużym płaszczu. Na głowie miał czapkę z pomponem. Wyglądał na skrajnie wycieńczonego i tylko oczy płonęły mu wilczym blaskiem – tak silnym, że przebijały spowijający go półmrok.
Mężczyzna coś opowiadał. Wyrzucał z siebie gardłowe onomatopeje, pomruki, zawodzenia, a otaczający go kołysali się do taktu i komentowali opowieść zaśpiewem, charkotem, powarkiwaniem. Kula odrywała się od podłogi, kreśliła w powietrzu figury pozwalające lepiej zrozumieć przebieg wydarzeń. Z ciemności wyłoniła się ławka, na której tężało trzech przygodnych znajomych. Siedzieli pod księżycem, ostatnim świadkiem ich drogi przez mękę; u ich stóp błyskała pusta butelka.
Śmierć uderzyła – tu kula przemieniła się w kosę i zgromadzenie wydało z siebie skowyt – z lewej i prawej strony; mężczyzna o wilczym spojrzeniu przeżył, amputowano mu tylko trzy palce u lewej stopy.
Nad Grobowcem zaświeciła gwiazda, uroczysta cisza spowiła zebranych. Nie codziennie ktoś wracał z otchłani.
Rozstanie
Maria Casunda De La Rosa była piękna. Była tak piękna, że na jej widok mężczyźni opuszczali wzrok, by nie poraziło ich światło. Kiedy próbowali do niej przemówić, słowa więzły im w gardle, drewniały na języku. Nikt więc nie wiedział, że w jej oczach mieszka lęk.
Zastukała – najlżej jak tylko można – do drzwi biura i zaraz stanęła w ciemnym kącie. Ale nawet cień nie przysłonił jej urody: sięgające pasa kruczoczarne włosy, w których tańczyły granatowe mikrobłyski, czarne oczy migdałowego kształtu, karminowe usta stworzone do pocałunków. Miała na sobie czerwony płaszcz z wielbłądziej wełny, którego poły otwierał wydatny, spiczasty brzuch. Dopiero kiedy usiadła na krześle i weszła w świetlny krąg lampy, zobaczyłem, jak pełna jest przerażenia. Jej francuszczyzna była zabawna, punktowana zaśpiewami – Maria urodziła się i wychowała na wyspie Sal, jednej z Wysp Zielonego Przylądka, długo mieszkała w Lizbonie, ostatnie pięć lat spędziła w Paryżu. Miała dwadzieścia osiem lat.
Po podwórku biegały jej dzieci: pięcioletni Manoel i trzyletni Jorge; starszy był kopią matki, młodszy był kędzierzawy i ciemnoskóry. Chłopcy podbiegali do okna, przyklejali się nosami do szyby i wymachiwali rękami, by zwrócić na siebie uwagę, ale Maria patrzyła ponad ich głowami, ponad kasztanem, dachami domów i zaglądała w bezlitosne sine niebo, które nie chciało dać pocieszenia.
– Mogę dostać klucz od pokoju? – spytała.
– W drzwiach nie ma zamków. Ale tu jest spokój: same rodziny i samotne kobiety.
– To znaczy, że w nocy byle kto może wejść do pokoju? Ja muszę mieć klucz!
Przypomniała mi się Senegalka, Charlotte Tonga – zamknięta w sobie, przepełniona trwogą, również piękna. Pojawiła się w schronisku poprzedniej nocy, także domagała się klucza; w końcu zastawiła drzwi jednym z wolnych łóżek.
Maria i Charlotte zaczęły dzielić pokój numer 209. Chłopcy zwijali się w kłębek i od razu zasypiali; kobiety siadały na skraju łóżek i patrzyły w okno. Potrafiły tak tkwić nieruchomo do białego rana. Nie rozmawiały ze sobą.
W jadalni siadały przy tym samym stoliku, dalej otoczone milczeniem, o które tłukły się krzyki, śmiechy i zawodzenia. Jorge – choć młodszy – zdawał się zadowalać własnym światem. Kładł się na plecach – gdzie popadło – wyciągał ręce do góry i z wielką uwagą przyglądał się swoim dłoniom. Manoel ciągnął matkę za rękaw, kopał ją i gryzł, wspinał się na kolana, usiłował opatulić jej ramionami, ale ta miała dla niego co najwyżej ruchy mechaniczne, gesty automatu – w końcu chłopiec zniechęcał się i szukał pieszczot u innych kobiet.
Maria była w ósmym miesiącu i mogła w każdej chwili zacząć rodzić. Proszę na nią uważać, powiedziała mi przez telefon lekarka, która się nią zajmowała, to osoba depresyjna. No i urodziła drugie dziecko na miesiąc przed czasem. Dwudziestego pierwszego lutego, o piątej nad ranem, ktoś załomotał do drzwi biura i za chwilę stanęła w progu Maria, podtrzymując rękami wielki brzuch. Jej oliwkowa cera przybrała barwę popiołu, skurcze bólu biegły przez twarz. Zawyła jak zwierzę, zawołała: pomocy, odchodzą mi wody! Krzyczała kiedy wystukiwałem numer pogotowia, wołała deus i mama, kiedy rozmawiałem z lekarzem. Niech pan jej powie, żeby nie parła. Zaraz będziemy.
Karetka przyjechała w ostatniej chwili; dziecko wypadło wprost na ręce lekarza. Chłopczyk, powiedział lekarz. Manoel i Jorge kopali przez ten czas w drzwi i krzyczeli w śpiewnym języku. Matkę i dziecko, zawinięte w złotą folię, poniesiono do karetki na noszach. Chłopcy pobiegli za nimi. Maria uchyliła rąbek folii, żeby im pokazać braciszka. Ależ on brudny, powiedział Manoel.
Na podwórko wjechał samochód policyjny, niebieskie renault, z którego wysiadła mała blondynka w mundurze. Chłopcy natychmiast stracili zainteresowanie karetką i podeszli do policjantki. Jorge dotknął palcem czarnej kabury z pistoletem.
– Mogę się nim pobawić?
Policjantka roześmiała się.
– Tym raczej nie. Ale tam, dokąd was zabiorę, jest pełno zabawek. Pistolety też są.
Po śniadaniu przyszła do biura Fatima, o której mówiono, że odczynia uroki. Ciesz się, powiedziała. Na dom, w którym urodzi się dziecko, spływa baraka, błogosławieństwo.
Dwa dni później rozdzwonił się w biurze telefon. Tu mówi Maria, rozbrzmiał głos. Zostawiłam na łóżku torbę z lekarstwami, czy ktoś mógłby je przywieźć do szpitala?
W pokoju 209 Charlotte siedziała nieruchomo na łóżku.
– Nie widziałaś reklamówki, którą zostawiła Maria?
Charlotte wyciągnęła palec, pokazując na torbę z napisem Tati schowaną pod łóżkiem. W środku były pudełeczka z lekarstwami. Wyciągnąłem pierwsze: Retrovir 250 mg gélule boîte de 40. Ta młoda, piękna kobieta jest chora na AIDS! Charlotte musiała coś poczuć – obróciła się ku mnie:
– Coś się stało?
– Maria zostawiła lekarstwa. Jadę do szpitala.
– Pojadę z tobą.
Szpital był biały, długi, wąski, ścięty z obu stron na jednym końcu. Małe okienka na parterze przypominały iluminatory. Wyglądał jak statek gotowy wyruszyć w rejs.
Maria leżała sama w pokoju na końcu korytarza. Na oddziale panowała cisza. Pokój skąpany był w niebieskiej poświacie, okna zasłaniały kremowe story, nikiel i chrom rzucały błyskawice, w kącie migotał monitor. W zdumiewająco kolorowym łóżeczku spało niemowlę, przykryte niebieskim kocykiem. Chłopczyk miał spiczastą czaszkę i bardzo białą cerę. Zdawał się uśmiechać przez sen.
Charlotte przykucnęła przy łóżku i zaczęła głaskać dłoń Marii. Położyłem torbę z lekarstwami na krześle.
– Jak się pani czuje?
– Wszystko tak szybko poszło. Podobnie było z Jorge. Jechałam taksówką do szpitala w Lizbonie i zaczęłam tracić wody. Urodził się w samochodzie, na dziedzińcu szpitala. Z Manoelem było trudno, rodziłam przez dwa dni. Ciężko być samej.
– Wybrała mu pani imię?
– Andrea. Ładne, prawda?
– Piękne – powiedziała Charlotte.
Poszedłem do pokoju pielęgniarek. Tęgawa brunetka w okularach zapisywała coś w zeszycie.
– Jak długo zostanie tu pani De La Rosa?
– Króciutko. Nie ma żadnych papierów.
– Nie mówiła, co się dzieje z jej dziećmi?
– Mówiła – wszystko w porządku. Ale więcej się z nimi nie zobaczy.
– Dlaczego?
– Oddaje je do adopcji. Nowe też. Wie pan chyba, że jest chora na AIDS?
Kiedy wyszliśmy na ulicę, rozwarła się nad nami czarna chmura i oboje szybko podnieśliśmy twarze ku niebu, żeby wszyscy zrozumieli, że to deszcz spływa nam po policzkach.
Medycyna
W maju, w porze kwitnienia kasztanów, zmierzchy stawały się coraz bardziej tajemnicze. Filtrujące się przez zielone liście i biało-różowe kwiaty światło rozpinało nad ziemią sieć drżącej poświaty, w której więzły wszelkie pospieszne myśli. Nastawał czas zadumy. Taką porą wychodziły z cienia zaświaty i przypominały o swym istnieniu.
Zaczęło się od prośby o poradę: synek Abdelkadera, jednego z Braci, od paru dni uporczywie kaszlał.
– Dlaczego nie pójdziesz z nim do lekarza? – spytał Hacem, znany ze swego sceptycyzmu.
– Do lekarza? Nie myślisz chyba, że powierzę mego syna tutejszym lekarzom. Leczę go ziołami. Ale nie byle jakimi ziołami – tylko takimi, jakie przepisze prawdziwy marabut. Niełatwo na takiego trafić; większość to szarlatani i oszuści. Jeżdżę na pchli targ, na Clignancourt, tam jeszcze są.
– Ale jeżeli to coś poważnego? – upierał się Hacem.
– Posłuchaj. Kiedy miałem dziesięć lat, pękł mi bębenek w uchu od nurkowania. Matka zaprowadziła mnie do jednego marabuta, potem do drugiego – nic z tego. Dopiero jeden lekarz mnie uratował. Ale to było w Algierii, no i to był Żyd. Żydzi wiedzą wszystko. Potrafią wezwać na pomoc dobre siły i zwalczać złe, wiedzą, jak rozmawiać z duchami. Duchy są wszędzie.
Niebo podbiegło czerwienią, z obłoków wyłoniły się dwa smoki i stanęły do walki.
– Najłatwiej zobaczyć je w miejscach, gdzie jest dużo krwi – powiedział Kacer. – Na przykład w rzeźniach. Wejdziesz do takiej rzeźni o świcie, a tam, w samym środku, siedzi duch ubrany na biało.
– Tak – skinął głową Abdelkader – Żydzi znają wszystkie odmiany magii: zaklęcia, tajemnicze słowa, które zapisują na karteczkach. Kiedy wystawisz takie słowo na pierwsze promienie słońca, wszystkie demony uciekają i choroba znika. Takich lekarzy tu nie znajdziesz. A wiecie dlaczego?
Wszyscy zamienili się w słuch, tylko Hacem podniósł się i odszedł, pogwizdując.
– Bo nie ma dla nich miejsca w dzisiejszym świecie. Ludzie przestali wierzyć, przestali się modlić, zrobili się cyniczni. Uwierzyli w technikę. I co im po technice? Jeśli człowiek nie ma zasad moralnych, to i technika mu nie pomoże.
Zapadła cisza, aż Faycal podniósł rękę i odchrząknął:
– Lekarze na niczym się nie znają! Posłuchajcie, opowiem wam prawdziwą historię. Mój wujek znał kiedyś pewnego Francuza, milionera z Bordeaux, którego jedenastoletnia córka ciężko zachorowała. Lekarze skazali ją na śmierć. Leżała w domu pod kroplówką, wszędzie stały aparaty medyczne. Powsadzali jej rurki gdzie się dało, pielęgniarki zmieniały się, co chwila przychodzili nowi lekarze… Pewnego dnia mój wujek powiedział mu, że zna marabuta w Tours, który jest prawdziwym uzdrowicielem. Francuz zaczął go błagać, by ten załatwił mu spotkanie. Wsiedli w citroëna DS Palace – mówię o tym, żebyście wiedzieli, ile Francuz miał forsy; w końcu taki citroën to był wtedy samochód prezydencki – no i jadą do Tours. Marabut powiedział, że chce zobaczyć dziewczynkę, i pojechali do Bordeaux. Gdy tylko wszedł do pokoju, powiedział pielęgniarkom: proszę wyjąć wszystkie rurki, odłączyć chorą od aparatów i wyjść! Pielęgniarki wezwały lekarza, który, dla własnej ciekawości, mówi: dobrze, zgadzam się, ale niech marabut podpisze, że bierze całkowitą odpowiedzialność za to, co się stanie. Marabut zażądał, by zostawiono go sam na sam z chorą. Kiedy wyszedł, zwrócił się do ojca: nocą pójdzie pan piechotą na cmentarz i wykopie z ziemi szkielet, z którego weźmie pan dwie kostki śródstopia. Ja tu zaczekam. Ojciec wziął szpadel i ruszył o północy przez miasto. Kiedy wrócił z kostkami, marabut wyjął z kieszeni pędzelek i flakonik z czarnym płynem i pokrył kostki magicznymi znakami. Następnie zanurzył je w naczyniu z wodą i po godzinie mówi do ojca: niech pan dokładnie obmyje całe ciało dziewczynki świętą wodą – z zewnątrz i wewnątrz: pochwę, odbyt, usta, nozdrza. Córka pańska będzie strasznie cierpieć przez tydzień, a potem ozdrowieje. I tak się stało. Siódmego dnia dziewczynka zwymiotowała wszystko, co miała w środku – włosy, śluz i te rzeczy, potem wstała, otworzyła drzwi i zawołała: mamo, tato, gdzie jesteście? Francuz powiedział marabutowi: jestem bogatym człowiekiem, jeśli chcesz, bierz samochód w zamian za to, co uczyniłeś. Zrobiłem to dla Boga, odparł marabut, a nie dla pieniędzy. Jeśli jednak chce mi pan ofiarować samochód, nie będę się sprzeciwiać pańskiej woli… Takich ludzi jak ten marabut najłatwiej spotkać przy źródłach i nad strumieniami, gdzie chętnie gromadzą się duchy.
– Co za bajki – powiedział Hacem, który wrócił z jadalni.
– Wiesz co się dzieje po śmierci z niewierzącymi? – spytał Abdelkader. – Posłuchaj. Kiedy pogrzebie się takiego niedowiarka, anioł przychodzi na jego grób, uderza weń laską i wtedy niewierny zaczyna tak strasznie krzyczeć, że wszyscy pochowani na cmentarzu zaczynają trząść się ze strachu. Wszyscy nieboszczycy: świeże trupy i szkielety tak się trzęsą, że od tego ziemią pęka, rozwiera się pod niedowiarkiem i ten spada prosto do piekła.
© Roman Gren
Redakcja dołożyła wszelkich starań w celu uzyskania praw autorskich do tekstów. Właścicieli praw autorskich prosimy o kontakt.
[1] Griot – zachodnioafrykański rytualny poeta i pieśniarz, przechowujący ustną tradycję swojego plemienia lub osady i poważany w społeczności jako wyraziciel mądrości pokoleń.