Wierność wobec języka jest ważniejsza niż wierność wobec oryginału – Jerzy Jarniewicz

<

W warszawskim Składzie Butelek miałem przyjemność spotkać się z Jerzym Jarniewiczem. Rozmawialiśmy o przekładzie i demokracji, o tłumaczu i autorze, a także o tłumaczu i języku. Spotkanie odbyło się na żywo, w jego toku wywiązała się również interesująca dyskusja z udziałem publiczności. Całe spotkanie można obejrzeć w serwisie YouTube, tutaj prezentujemy jego najciekawsze fragmenty. 

Maciej Piotrowski: Twoja ostatnia książka o przekładzie Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze jest w księgarniach już od 2018 r. Była  nominowana do NIKE i dość głośna, jak na pozycję mówiącą o tłumaczeniach. Wiele z jej tez było szeroko omawianych, recenzowanych. Jak te dyskusje wpłynęły na Twoje postrzeganie roli tłumacza i przekładu?

Jerzy Jarniewicz: Ta książka rzeczywiście wywołała żywą reakcję w środowisku tłumaczy, dla których najbardziej problematyczna była chyba teza o politycznej funkcji tłumacza. Napisałem bowiem, że praca tłumacza jest uosobieniem zasad demokracji. To tłumacz przypomina, że nikt nie ma wyłącznego prawa do jakiegokolwiek tekstu, nikt nie może dekretować jego ostatecznej wykładni. Przekład dowodzi, że obok siebie mogą istnieć różne spojrzenia na ten sam tekst, czasem biegunowo różne. Nie muszą się wykluczać, mogą się dopełniać. A jeśli tak, to jedną z funkcji tłumacza jest stawianie oporu autorytarnej władzy, która chciałaby narzucić swoją prawdę, przywłaszczyć sobie podstawowe teksty kultury. Tłumacz mówi: hola, zobaczmy, jak mogłoby to wyglądać z innej perspektywy.

Z tą funkcją jednak wiąże się pewien obowiązek. Przekładając jakieś dzieło, polecamy je czytelnikom, dajemy mu swoje nazwisko. W idealnym świecie nazwisko tłumacza powinno być gwarantem jakości książki. Nie tylko jakości tłumaczenia, ale też wartości przełożonego dzieła. Innymi słowy, tłumacze są odpowiedzialni za to, co tłumaczą – a nie tylko za to, jak tłumaczą.

MP: I na czym polega kontrowersja?

JJ: Teza ta wywołała emocjonalną reakcję wielu moich kolegów i koleżanek – praktykujących tłumaczy. Dostrzegli w niej punkt widzenia kogoś, kto żyje w wieży z kości słoniowej. Oto taki Jarniewicz, z etatem na uniwersytecie, wybiera sobie książki do tłumaczenia, książki z najwyższej półki, i pomstuje na tych, którzy tłumaczą trzeciorzędną literaturę, my natomiast takiego luksusu nie mamy. Wielu tłumaczy żyje tylko z przekładów, cieszą się, jeśli w ogóle dostają coś do tłumaczenia. Sytuacja na rynku książki jest taka, że nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie. Zwracano mi też uwagę, że jestem tłumaczem z języka angielskiego, co stawia mnie na pozycji uprzywilejowanej. Tymczasem ci, co przekładają z języka węgierskiego, holenderskiego czy albańskiego, w ogóle nie mają wyboru. Wiedzą, że w literaturze ich języków ukazują się rzeczy wartościowe, zarekomendowaliby je wydawcom, przełożyli, ale który z wydawców gotowy byłby ruszyć z serią albańską?

MP: Czy reakcja kolegów zmieniła Twoje poglądy?

JJ: Tak, zniuansowałem swoje spojrzenie. Mając etat akademicki, przekład traktuję jako dopełnienie mojej literaturoznawczej działalności, inaczej niż tłumacze, którzy z przekładów żyją. Nie zmienia to faktu, że chciałbym, żeby to tłumacz gwarantował jakość tłumaczonego dzieła, żeby to on podpowiadał wydawcom, co warto wydać. Świat, a więc i rynek wydawniczy, nie jest idealny. Przeraża mnie zalew literatury miałkiej sprzedawanej jako literackie objawienia. Co kilka dni mamy do czynienia z nowym „wydarzeniem”, na naszych oczach zanika lub karleje niezależna krytyka literacka, która pomagałaby czytelnikom odsiać ziarno od plew. Nikt nie jest tego bardziej świadomy niż my, tłumacze.

MP: Jak w tym świecie, szybkim i ulotnym, ma odnaleźć się tłumacz, który potrzebuje czasu na refleksję, ponowne spojrzenie na przetłumaczony tekst?

JJ: Nie da się tych procesów zastopować, przemysł rozrywkowy anektuje kolejne obszary życia. Ale warto szukać obszarów własnej autonomii. Z drugiej strony, na rynku istnieje coś szczególnie interesującego – serie przekładowe. Kocham je. To nowe przekłady wcześniej już przełożonych tekstów światowej literatury. Bywa, że w jednym momencie ukazują się dwa przekłady tej samej książki, choćby „Orlando” Virginii Woolf. Fascynuje mnie to, bo najdobitniej ujawnia sens pracy tłumacza. Nie chodzi w niej o proste przeniesienie jakiegoś utworu z jednej kultury do drugiej. Nie chodzi też o wyścig, rywalizację, często nawet nie o lepszy przekład od istniejącego.

MP: Więc co jest tu najistotniejsze i najbardziej inspirujące?

JJ: Chodzi o to, żeby tłumacząc coś ponownie, zrobić to odmiennie, być może odnaleźć inną tradycję w języku polskim, do której w przekładzie można by się odnieść. Dla mnie największą frajdą jest czytanie tych samych książek w różnych tłumaczeniach. Spójrzmy – Wichrowe Wzgórza doczekały się już czterech co najmniej przekładów. Porównując je, widzimy jak na dłoni, jak różne są to światy, języki, wyobrażenia o literaturze. To budujące. Cóż bowiem bardziej fascynującego niż uzmysłowić sobie, że żaden przekład, choćby najgenialniejszy, nigdy nie będzie przekładem ostatecznym? Że każdy tekst literacki jest dziełem, mimo upływu czasu, żywotnym, bo do końca niewyczerpanym. Nowe przekłady nie eliminują poprzednich, ale wchodzą z nimi w dialog.

MP: Jak pisałeś, Anglicy mają jednego Hamleta, a my mamy ich wielu. Mam natomiast pytanie praktyczne. Co Twoim zdaniem tłumacz powinien zrobić, gdy tworzy nowy przekład dzieła już tłumaczonego? Mamy z nich korzystać czy je odrzucić?

JJ: Przekład literacki to działalność twórcza i jako taka jest przestrzenią wolności, dlatego nie mogę podać Ci jednej, zdecydowanej odpowiedzi na pytanie „Co robić?”. Mogę powiedzieć, jak to jest w moim przypadku. Tłumaczyłem powieść Joyce’a Portret artysty w wieku młodzieńczym, siedemdziesiąt lat po tym, jak została przetłumaczona na język polski po raz pierwszy. Kiedy złożyłem propozycję wydawcy, że zajmę się tym Joyce’em, nie wracałem już do poprzedniego przekładu, tłumaczyłem tak, jakby tamten przekład nie istniał. Bo to pułapka. Gdybym wrócił do istniejącego przekładu, miałbym związane ręce, musiałbym tłumaczyć „na siłę” inaczej, odrzucając nawet dobre rozwiązania. Wyobrażam sobie jednak, że można zacząć nowy przekład od przypomnienia sobie poprzedniego przekładu, można go przeczytać i powiedzieć – tu a tu bym się pospierał, a tu – zostawił, jak jest. Pierwszy przekład może być dla nas trampoliną.

MP: O możliwości jeszcze innego podejścia piszesz, trochę prowokując, w Tłumaczu…. Skojarzyło mi się to z pracą programisty na otwartej licencji, który korzysta z dobrych decyzji z wariantu 1.0., przygotowując wersję 1.1.

JJ: Tak, zastanawiam się, czemu nie można by wprowadzać do nowego tłumaczenia tego, co ktoś całkiem dobrze zrobił przed nami? To oczywiście dyskusyjne, bo w grę wchodzi kwestia praw autorskich, ale tak się już dzieje. Wszyscy tłumacze, aż do Dukaja, tłumaczyli tytuł Heart of Darkness jako Jądro ciemności, co zresztą ponoć zasugerował sam Conrad. Przejmowali więc rozwiązanie z pierwszego przekładu tej powieści. Takie przejmowanie cudzych pomysłów przy tworzeniu nowego przekładu uważam za dopuszczalne, ważne tylko, żeby być uczciwym i jasno o tym napisać: to a to wziąłem od mojego poprzednika, bo zrobił to genialnie.

MP: W ramach warsztatów translatorskich Rozstaje 2020 mamy taki eksperymentalny plan, żeby doprosić do nas również artystów sztuk wizualnych. Planujemy, że będzie to kolejny rodzaj tłumaczenia – zamiast „z języka na język” to „ze słowa na obraz”. W swojej książce cytujesz Josepha Conrada, który napisał, że „Pisarz musi wytrwale dążyć do oddania w słowach namacalności rzeźby, barw malarstwa, hipnotycznego czaru muzyki”. Jak widzisz możliwość współpracy ludzi słowa i ludzi obrazu?

Inspiracje malarskie w literaturze, czy, odwrotnie, literackie w malarstwie, są dla mnie czymś równie naturalnym, co, przykładowo, inspiracje poezją amerykańską w nowej poezji polskiej. Wszystko to są swojego rodzaju przekłady, wędrówki różnych sposobów wyrażania się. Sam też piszę, moje inspiracje jako twórcy pracującym w słowie płyną w takim samym stopniu od poetów, jak i od artystów malarzy. Gdybym miał wymienić ważne postaci dla mnie jako autora, to oprócz pisarzy, wymieniałbym Kurta Schwittersa, Anselma Kiefera, Gerharda Richtera. Z tym, że malarz może poecie podpowiedzieć, co można jeszcze  w poezji zrobić, nie podpowie natomiast, jak to zrobić. Chciałbym, jak Jackson Pollock, unieważnić podział na pierwszy i drugi plan, na centrum i margines, ale nie mogę tego zrobić jego techniką drippingu, czyli wylewania farby na płótno. Słów na kartkę wylać się nie da. Z muzyką jest łatwiej. Jest wielu poetów, którzy bez jazzu by nie zaistnieli, choćby Allen Ginsberg czy Yusef Komunyakaa. Nie naśladują technik jazzu, ale znajdują w nim pewną suwerenność, którą przenoszą do wiersza.

Pytanie z sali: Nawiązując do Pana słów o roli tłumacza. Czy istnieje obowiązek tłumacza wobec autora, obowiązek przekazania idei oryginału?

Według mnie najważniejszy obowiązek jest wobec języka, na który przekładamy. Warto zastanowić się, co ten przekład będzie znaczył w polszczyźnie. Przekładając lub oceniając cudze przekłady, stawiam sobie pytanie, czy ten przekład jest w ogóle polszczyźnie potrzebny. On musi język odświeżyć, zrewitalizować go. Szekspir, Proust czy Joyce pozwalają nam odkryć obszary języka polskiego, których nie jesteśmy świadomi, a przełożony tekst staje się elementem literatury języka przekładu. To ważniejsze niż wierność wobec oryginału. Nie wiem, co to takiego, ta „wierność” – jak może istnieć wierność między językiem fleksyjnym, jakim jest polski, a językiem pozycyjnym, jakim jest angielszczyzna?

Najtrudniejszy w przekładzie jest moment, w którym tłumacz od oryginału się odwraca, uwalnia się od niego. Tłumacz niewolniczo związany z przekładanym tekstem prędzej czy później polegnie. Najczęstszym błędem popełnianym przez początkujących tłumaczy jest właśnie kurczowe trzymanie się oryginału, czego skutkiem są kalki językowe. Nie tłumaczy się przecież słów czy zdań, tylko całe akapity, a w zasadzie na nowo je się pisze. Przekład się pisze.

Daniel Wyszogrodzki (z sali): Ja jednak mam zawsze problem z twoją tezą. Mam przekonanie, że tłumacz jest tworem autora. Uważam, że istnieje zobowiązanie o charakterze etycznym tłumacza wobec autora. Musimy mieć świadomość tego, że operujemy czyjąś formułą, ideą i naszym obowiązkiem jest jej nie zafałszować.

JJ: To kwestia rozłożenia akcentów. O obowiązkach wobec autora słychać wszędzie, o innych zobowiązaniach dużo rzadziej. Obowiązek wobec autora nie jest jedynym, ani nie najważniejszym obowiązkiem tłumacza. Mówisz, że tłumacz jest tworem autora, a ja w swojej książce piszę o tym, jak tłumacz, przeciwnie, tworzy swojego autora. Próbuję pokazać, na przykład, skąd w polszczyźnie wzięło się dwóch Heaneyów. Jeden z nich jest tłumaczony przez Barańczaka, drugi przez Sommera. I to jest dwóch, odmiennych autorów. W przekładach tych tłumaczy nie ma zakłamań, nie ma fałszowania obcej, jak ją nazywasz, „formuły”, ale każdy z nich inaczej tego autora modeluje, wybiera inne wiersze, inaczej buduje zdania.

Daniel Wyszogrodzki (z sali): Dla mnie świat idealny jest takim, w którym przekład jest tożsamy z myślą autora. Nie osiągniemy go, ale na ile się od niego musimy oddalać? Jak tłumaczyć, żeby oddalić się jak najmniej?

JJ: Przekład to szerokie pojęcie, całe spektrum tekstów. Są różne przekłady: jest tzw. przekład wierny, który stawia na to, żeby oddać to, co (jak nam się wydaje) jest w tekście wyjściowym. Ale istnieją różne swobodne podejścia do oryginału: wersje, adaptacje, parafrazy. Żaden z tych rodzajów tłumaczenia nie jest lepszy, ani gorszy. Przekład jest związany z oryginałem – to wiemy wszyscy, ja chciałbym pokazać, że możliwe jest też inne spojrzenie, bardziej wiążące przekład z językiem przekładu czy z wyobraźnią językową tłumacza. Mówię to również jako autor przekładany na obce języki: uważam, że to, co wyszło spod mojego pióra, do mnie już nie należy. Co robią z tym tłumacze, jest już ich sprawą. To ekscytujące móc patrzeć, jak ci ludzie sami konfrontują się z moim tekstem i piszą go zgodnie ze swoją wrażliwością na nowo.

 

Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci