Tej nocy nie wyłączałem światła i dokładnie obejrzałem Alinę. Przekartkowałem, co prawda pośpiesznie, ten groteskowy komiks, w który, posłuszna jakiejś szatańskiej, chorobliwej fantazji, zamieniła swoje ciało.
Od pachwiny przez cały brzuch ciągnął się autopsyjny szew – realistyczny, misternie wykonany tatuaż, imitujący nierówne, grube ściegi, poprowadzone ręką anatoma. Wzdłuż kręgosłupa wytatuowany miała zamek błyskawiczny, który niby to rozchodząc się pośrodku, odsłaniał szkarłatny, poprzecinany białymi żyłkami mięsień. Prawą łopatkę zajmowała wykonana z fotograficzną dokładnością czteronoga kobieta w wiktoriańskiej sukni, z podpisem “Barnum’s Greatest Show On Earth”. Na lewej piersi, nieco poniżej małego, bladego sutka, wybałuszał ślepia zielony szczerbaty robaczek z „Gnijącej panny młodej” Burtona. Tatuaż poniżej pachy przedstawiał oderwany kawałek skóry, odsłaniający zresztą nie mięso i nagie żebra, ale fragment ceglanej ściany z prowokacyjnym graffiti „André Gide to pedał!”. Na ogolonym wzgórku łonowym pysznił się wymyślny cylinder, otoczony kolczastymi winietami, a nad nim: „There’s a sucker die every minute”. Nie znałem angielskiego na tyle, żeby przetłumaczyć całe zdanie, chociaż słowo „sucker” momentalnie ostudziło moją ochotę do składania pocałunków pod kapeluszem. Na wewnętrznej stronie prawego uda chylił się ku ziemi kamień mogilny z wykutym „Z.I.P.” i dalej starosłowiańskim pismem: „Przechodniu, dola jedna dla wszystkich na świecie: Byłem tem, czem wy jesteście; jestem, czem i wy będziecie”. Lewe udo zdobiła stojąca na trójnogu okrągła retorta z homunkulusem, stylizowana na średniowieczną rycinę, ale jakby narysowaną niebieskim długopisem. Po jego wewnętrznej stronie kreślił koło witruwiański frankenstein Leonarda da Vinci. Nad kością ogonową „dyndała” metka ze znaczkami: żelazko, pralka, balia. Wszystkie trzy zostały dokładnie przekreślone, wskazując tym samym na brak jakiejkolwiek możliwość troski o przedmiot. U podstawy szyi, rodem z rysunku technicznego, szczerzyły się czarne nożyczki i biegła przerywana linia cięcia. Lewy nadgarstek, z krzywo sterczącą z niego żyletką, krwawił iluzją otwartej żyły. Przez prawą kostkę przebiegało „piasek zasypał śnieg”, napisane szkolnym pismem. Nieco wyżej, drobną kursywą wił się napis: „masz imię, które mówi, że żyjesz, ale jesteś frajerem”. Na goleni rozpościerał się stylizowany na sowiecki medal, przedstawiający starszego mężczyznę z szerokim czołem i szczeciną krótkich wąsów, oraz slogan: „Za autentyczny Dasein!” Na prawym pośladku znajdował się mistrzowsko wykonany przełącznik starego typu z napisem „FUCK” i dwoma pozycjami – „on-off”. Pstryczek wskazywał na „off”.
Alina rzeczywiście okazała się chodzącym (leżącym, siedzącym) katalogiem tatuaży wszelkiej maści. Na prawym ramieniu, chudziutkim i kościstym, szczerzyła się kocia morda z brakującym okiem. Na drugim ramieniu, zamknięte w schematycznym pudełku, splotły się w yin-yangowski kłębek czarny kot i koci szkielet. Pojemnik wieńczył napis: „Schrödingers cat”. Zgięcie łokcia obwiązywał pasek zszarzałego bandaża, przemoczonego brunatną krwią.
Pozostałe tatuaże były chaotycznie rozrzucone po całym ciele: kod kreskowy, malutka liliowa swastyka, rządek idących w pośpiechu mrówek, sypiące się nasiona słonecznika. Szczególnie poruszył mnie biały królik – znak rozpoznawczy na łopatce imprezowiczki z „Matrixa”. Pomyślałem, że to pierwszy tatuaż jaki zrobiła sobie Alina, a dopiero później zaśmieciła skórę mrocznym i chaotycznym bełkotem, pełnym smutku i wisielczego humoru…
Pamiętam jak Alina pochyliła się w moją stronę, a złota nitka z krzyżykiem, przypominającym koniczynę, zwiesiła się z jej chudziutkiej szyi i jak w Puszkinowskim wierszu, gdzie „złoty łańcuch spoczął na dębie tym”, spoczęła prosto na moim żylastym dąbku. A ja leżałem na plecach, jakbym dryfował, i przysłuchiwałem się całym ciałem pieszczocie, którą obdarowywały mnie miękkie usta Aliny.
Słuchałem, jak krople, jedna za drugą, stukają o blaszany parapet. Dotykałem zaschłych jeszcze zeszłej nocy plam ze spermy na prześcieradle. Róg poszewki, którym Alina wycierała mokre ode mnie brzuch i biodra, był szorstki niczym świńskie ucho…
– Może wyłączysz w końcu światło – poprosiła – razi…
Przykryła nawet twarz dłonią, chociaż żyrandol w pokoju był przygaszony. Z trzech małych czterdziestowatowych żarówek dwie były przepalone. Działała tylko jedna, dająca nawet nie tyle światło, co słabą, pomarańczową poświatę, mgiełkę ceglastego koloru. Dawno już miałem kupić nowe żarówki, ale ciągle o tym zapominałem.
– Chcę cię widzieć – odpowiedziałem z zachwytem – każdą sekundę widzieć, obejrzeć dokładnie!
Alina popatrzyła na mnie z litościwym zdziwieniem:
– Z czego się tak cieszysz głuptasie?
– Z ciebie się cieszę – odpowiedziałem błogo. – Kocham cię.
– Głupio jest mnie kochać – zaśmiała się szeptem.
– Dlaczego?
– Dlatego, że jestem ścierwem.
Zapragnąłem wyglądać w jej oczach dojrzale i mądrze, więc powiedziałem:
– Był kiedyś taki film radziecki, „Samolot w płomieniach”, o pilotach samolotów pasażerskich.
– Tak, pamiętam. I co?
– Żona jednego z nich zachowywała się jak ścierwo, ale przy nowym mężu całkiem spokorniała
– Ach, no tak – Alina uśmiechnęła się pobłażliwie, a jej śliczna brew wygięła się w ostry łuk: – Obawiam się, że nie wiesz co oznacza ścierwo.
– Nie no, jak to nie wiem… – zamyśliłem się na chwilę szukając odpowiednich słów. – Kapryśna, wredna, nieodpowiedzialna…
Alina na każde z nich kręciła głową, a potem powiedziała:
– Pierwsze znaczenie semantyczne słowa „ścierwo”, to trup zwierzęcia, bydła. Jak pisze Dal w swoim klasycznym słowniku: „Dziś krowa, nazajutrz ścierwo”. Myślisz, że jestem niezrównoważona, niedobra, podła? Wcale nie, jestem po prostu padłym stworzeniem – wypowiedziała smakując słowa. – Truchło i padlina. Krowia nieboszczka.
Przesunąłem palcami po jej chudym brzuchu, po żebrach i biodrach, zamalowanych wymyślną martwotą.
– Nie jesteś żadną krową – powiedziałem cierpliwie i delikatnie. – Jesteś przepiękną królewną.
– Tylko odrobinę martwą… – Zwiesiła rękę z łóżka sięgając po paczkę papierosów i zapalniczkę. – A co należy zrobić z martwą królewną?
– Ożywić ją pocałunkiem – podniosłem się na łokciu i nachyliłem w jej stronę.
Alina leniwym ruchem ręki przewróciła mnie z powrotem. Wstała z kanapy. Otulona kołdrą podreptała w stronę balkonu. Zazgrzytała kołem zapalniczki, która wydała z siebie jakiś płaczliwy wróbli szczebiot.
– Martwą królewnę należy pochować… Może chociaż ty to zrobisz? Nie po to właśnie wyciągnęłam cię z Rybnińska?
Od otwartych balkonowych drzwi ciągnęło papierosowym dymem i grobowym (strasznie, niestety, scenicznym) chłodem…
*****
Alina leżała z podciągniętą pod brodę kołdrą. Wsunęła ją sobie dodatkowo pod boki, być może po to, żeby jeszcze bardziej przypominała całun…
– Chowasz się? – spytałem. – Dlaczego?
– A czemu się na mnie gapisz?
– Chcę cię widzieć całą…
– Wowa – powiedziała, uśmiechając się – w amerykańskich filmach, policjanci zabezpieczający miejsce zbrodni mówią do gapiów: „Proszę się rozejść, nie ma na co patrzeć!”. Tak samo jest ze mną.
– No, ale tatuaży nie robi się właśnie po to, żeby inny mogli je oglądać?
– Oczywiście, że nie. Był taki film, może widziałeś, „Memento”. Główny bohater cierpiał na zaburzenia pamięci, bez tatuaży by nie dał rady, były dla niego jak kluczowe notatki.
– Oglądałem, super film! – Ucieszyłem się. – Ciekawe w takim razie, czego ty się boisz zapomnieć? Na przykład, co oznaczają słowa „piasek zasypał śnieg”? O ile dobrze pamiętam, są tutaj… – chwyciłem ją za opatuloną kostkę.
– Jakby ci to wyjaśnić… – zamyśliła się. – To wzór na antytezę czasu, albo… Odrzucenie przyczynowości, to blasfemia…
Alina mnie nie oszczędzała i często używała słów, których sensu nie rozumiałem.
– Co to przyczynowość? – Wolałem od razu dopytać, żeby nie wydłużać listy niejasności.
– Układ uporządkowanych przyczyn sprawczych. W teologii jest jednym z dowodów na istnienie Boga. Na świecie nie ma niczego, co nie posiada swojej przyczyny. Każdy fundament jest jednocześnie zadaszeniem, czyli następstwem wcześniejszej przyczyny, i tak aż do alfy, makroprzyczyny, czyli do samego Boga. Paradoks jaja i kury kwestionuje przyczynowość czasu: co było pierwsze? Nie odrzuca przy tym samej koncepcji czasu i nadchodzącego jego końca, który nastąpi wskutek aktu woli Najwyższego. Ale w rzeczywistości czasu dawno już nie ma, i dlatego „piasek zasypał śnieg”. Nie rozumiesz? – wypowiedziała z litościwym ubolewaniem. – No dobra… Samo znaczenie tego zdania rozumiesz?
– Oczywiście, że tak.
– To powiedz mi w takim razie – piasek leży na śniegu, czy śnieg na piasku?
– Piasek na śniegu – odpowiedziałem bez wątpliwości
– A dlaczego tak uważasz?
– No, nie wiem… Idzie przykładowo dozorca i posypuje śnieg piaskiem, żeby ludzie się nie ślizgali.
– Tak, ale dodałeś kontekst. A teraz odrzuć go i wyobraź sobie tę konstrukcję jakby w próżni. Nie śpiesz się, pomyśl, powiedz to sobie kilka razy w głowie…
Alina uśmiechnęła się i zagwizdała coś znajomego. Przypomniałem sobie co. To była piosenka z sowieckiej komedii o wędrownych komediantach z huzarskich czasów. Dziewczyna w patetycznym czepcu ciągnęła płaczliwym, słabym głosikiem pieśń o poległych bohaterach wojny w 1812 roku: „Twoje kręcone włosy, twoje baczki zasypał śnieg”. Tu więc śnieg z całą pewnością leżał na martwych lokach, które w próżni niewiele różniły się od piasku…
Po mojej zdezorientowanej minie Alina domyśliła się, że coś mi chyba świta:
– Co jest na wierzchu? Piasek czy śnieg?
– Nie wiem. Z tego zdania nie wynika.
– Dokładnie. Dlatego, że w danym modelu gramatycznym zakłócona jest przyczynowość, zniekształcony jest Bóg i czas. To znaczy, że możesz ile tylko chcesz utwierdzać się w przekonaniu, że dozorca posypuje śliski chodnik, a piasek jest na wierzchu. Ale to będzie tylko twoja wyimaginowana rzeczywistość. Przy zakłóconej przyczynowości czas nie funkcjonuje, po prostu go nie ma. Czy piasek zasypał, zasypuje, czy zasypie śnieg. Wychodząc z tego twierdzenia, nasza planeta, czy też wszechświat może liczyć sobie zarówno miliardy lat, jak i mikrosekundy, które już przeminęły. Posługujemy się fikcyjną chronologią, a rzeczywisty czas, jeśli kiedykolwiek istniał, zakończył się dawno temu, po prostu nie chcemy tego przed sobą przyznać.
– Dlaczego nie chcemy?
– Tak skonstruowany jest ludzki mózg. Potrzebuje koncepcji linearnej, przyczyny i skutku, żeby stworzyć na swoje potrzeby symulakrum czasu pozornego, iluzję przeszłości, teraźniejszości i przeszłości. Istnieje tylko niejakie „teraz”, które obecne jest wszędzie… Słyszałeś o takim filozofie jak Schopenhauer?
– Oczywiście – opowiedziałem dumnie. – I o nim, i o Sørenie Kierkegaardzie. Istota świata pozbawiona jest racjonalnego początku – wyrecytowałem wyuczone na pamięć, podkreślone w książce zdanie.
– To dobrze, cieszę się… Ten właśnie Schopenhauer w swojej książce „Świat jako wola i przedstawienie”…
–…jest areną niekończących się lęków i cierpień! – o mało co nie wykrzyczałem, przeklinając się w głębi duszy za to, że porzuciłem czytanie podręcznika do filozofii, przez co nie byłem przygotowany do takiej dyskusji.
Alina wybuchnęła śmiechem, a ja poczułem, że się czerwienię. Powiedziała:
– Ponadto, Schopenhauer był zdania, że wola przejawia się tylko w teraźniejszości, a kategorie przeszłości i przyszłości istnieją tylko na potrzeby funkcjonowania świadomości, która opiera się na zasadzie racjonalności. W takim przypadku czas w znaczeniu subiektywnym pojawia się dopiero wraz z tym, kto go doświadcza, dzieli na części i decyduje: tutaj jest dla mnie teraźniejszość, tu – przeszłość, a tam – przyszłość. Mówiąc prościej, potrzebny jest obserwator, imitujący „Ja”… – Alina z gracją obnażyła ramię, tak, żebym jeszcze raz zobaczył napis „Schrödingers cat”, a pod nim pudełko i kłębek z kotów – żywego i kościanego.
Uśmiechnęła się na widok nieco upiornego kociego yin-yang i delikatnie poskrobała tatuaż długim, szkarłatnym paznokietkiem:
– Słyszałeś też, mam nadzieję, o kocie Schrödingera?
– Nie… – westchnąłem ze skruchą.
– Cóż, w szkole raczej o tym nie mówią. Ale w batalionie budowlanym by mogli… – widząc jej minę zrozumiałem, że żartuje. – Mamy pojemnik, w którym umieszczone są razem pierwiastek promieniotwórczy, licznik Geigera, zbiornik z toksyną i kot. Jeżeli dojdzie do rozpadu pierwiastka, licznik włączy mechanizm uwalniający truciznę, która zabije kota…
– Serio? – szczerze się zdziwiłem. – Naprawdę coś takiego zrobili?
Alina aż parsknęła na taką naiwność:
– Oczywiście, że nie! To tylko model teoretyczny. Według mechaniki kwantowej, pierwiastek powinien znajdować się równocześnie w stanie rozpadu i przed nim. Ale dopóki nie zajrzymy do pojemnika, nie dowiemy się, czy jądro atomu rozpadło się i czy nasz kot żyje. Do momentu dokonania obserwacji pierwiastek będzie znajdować się równocześnie w każdym z możliwych stanów, a kot jednocześnie będzie żywy i martwy. Załapałeś?
– Załóżmy… – skłamałem.
– Rzecz w tym, że my w niczym nie różnimy się od tego kota. Znajdujemy się tylko w innym, kosmicznych rozmiarów pudełku, jakby jednocześnie żywi i martwi. Końcowy rezultat naszej egzystencjalnej oscylacji zależy bezpośrednio od obserwatora najwyższego, który znajduje się poza. Wygląda na to, że taką inspekcją naszego pudełka jest właśnie Sąd Ostateczny. Ale piasek zasypał śnieg, więc obserwator już dawno zajrzał do naszego pojemnika. A jeżeli nie zajrzał, a czas dobiegł końca, to czy nie umarł ten nasz obserwator? Tak właśnie podejrzewał Friedrich Nietzsche, kiedy ogłosił wieść o śmierci Boga.
– Fajnie – powiedziałem. – To znaczy, bardzo to interesujące. Czyli ty, jak bohater „Memento” zapisałaś to na sobie, żeby nie zapomnieć?
– Tylko widzisz, ja nie mam zaburzeń pamięci. W społecznościach archaicznych tatuaże czy blizny robiono na ciele w momencie jakiejś inicjacji, podczas obrzędu przejścia. A każdy z obrzędów, o jakim byśmy nie mówili, jest w głębi swojej istoty ceremonią pogrzebową. Zauważyłeś, że ślub ma wiele wspólnego z pogrzebem? Stół zastawiony jedzeniem, galowe ubrania. W panu młodym umiera kawaler. Panna oddaje życie żonie… Zobacz – powiodła ręką – ile razy już umierałam, ciężko zliczyć. Pełen cmentarz…
– Ale to nie to samo! – powiedziałem z ulgą. – To nie naprawdę!
– W każdym takim „pogrzebowym” obrzędzie jego uczestnik jakby przechodzi z jednego stanu śmierci w drugi, jak w zamkniętym kręgu. Pitagorejczycy, potem neoplatończycy i tak aż do samego Nietzschego twierdzili, że całe to nasze niebycie, które z całych sił staramy się nacechować przejawami bycia, ma charakter cykliczny. Cała ludzkość skazana jest na zapętlenie, włączając i nas, leżących na tej wysłużonej kanapie. Spotykaliśmy się już w tym pokoju, wieczność temu, i spotkamy znowu, pobzykamy się, pogadamy, poproszę cię, żebyś przyniósł mi wody. Tylko przegotowanej, a nie kranówki!… Przyniesiesz? I zgaś od razu ten cholerny żyrandol – powiedziała surowo – nie mogę już wytrzymać!
Posłusznie wstałem i przesunąłem palcem pstryczek. Pokój, a razem z nim całe mieszkanie pogrążyło się w ciemności.
Z kuchni sączyła się niebieskawa, nierzeczywista poświata. Roztaczała ją zza okna latarnia, bujająca się jak model UFO na długim, przypominającym lianę przewodzie elektrycznym. Żarówkę miała zwyczajną, ale talerz lampy nadawał światłu kolor chemicznego błękitu, wyostrzając swoim elektrycznym chłodem kontury omszałego księżyca i przypominających kłęby przemysłowego dymu chmur. Skrząc się mokro sypał śnieg…
– Pewnie pamiętasz, jak Trinity mówi Neo, że deja vu to błąd w systemie, pojawiający się w momencie zmiany w oprogramowaniu… – usłyszałem z pokoju głos Aliny. – I to rzeczywiście błąd, z tym, że w pamięci, której głównym zadaniem jest nie zapamiętywać, ale zapominać. A jeżeli już zapamiętywać, to bardzo wybiórczo…
Stanąłem tuż przy oknie i oparłem nogi o ciepłe, chropowate żebra kaloryfera, z których odchodziła farba. To szorstkie ciepło, widok chmur i omszałego księżyca okrytego popielatą mgiełką wydały mi się nienaturalnie znajome. Co prawda, niejednokrotnie stawałem przy parapecie, żeby obserwować niebieskawe cienie na nocnym podwórku i płatki śniegu. Ale czy było to wczoraj, czy nieskończoność temu – nie ma żadnej różnicy…
– Dlatego właśnie zrobiłaś sobie białego królika?
– Nie – odpowiedziała Alina po chwili milczenia. – Z głupoty. Jak skończyłam piętnaście lat chciałam coś odjebać. A teraz nie wiem co z nim zrobić.
Opłukałem filiżankę, nalałem wody z zimnego czajnika i wróciłem do pokoju.
– Słyszałeś o „Objawieniu Świętego Jana”? – spytała Alina. – Nazywają je też „Apokalipsą”.
– Słyszałem, ale nie czytałem.
– A powinieneś. To absolutny hit Nowego Testamentu. Jeden z najbardziej wyświechtanych cytatów pochodzi z trzeciego rozdziału: „Aniołowi Kościoła w Sardes napisz: To mówi Ten, co ma Siedem Duchów Boga i siedem gwiazd: znam twoje czyny; masz imię, które mówi, że żyjesz, ale jesteś umarły…” O czym jest ten fragment? Poza tym, że martwi nie mają imion? Możesz prosto, w dwóch słowach…
Próbowałem coś wymyślić, ale w końcu się poddałem:
– To trudna alegoria.
– Tu nie ma żadnej alegorii. Odpowiedź jest na wierzchu. No? – poczekała chwilę. – Rzecz tkwi w złudzeniu. Powiedz, z ręką na sercu: jesteś żywy? – upiła odrobinę wody i postawiła filiżankę na podłogę.
– No tak, pewnie, że jestem…
– A Jan Ewangelista uważa, że sądzić tak może tylko człowiek wyjątkowo zarozumiały i głupi. „Masz imię, które mówi, że żyjesz” – mówi, ale naprawdę jesteś zwykły sucker, a po naszemu – frajer.
Przysiadłem obok niej i wsunąłem rękę pod kołdrę. Moja dłoń, jak pająk wspięła się po jej udzie i usadowiła na wzgórku łonowym:
– Jeżeli się nie mylę, tę mądrość masz zapisaną tutaj?
Alina strzepnęła moją rękę.
– Tam jest napisane dokładnie: „There’s a sucker die every minute” – każdej minuty umiera frajer. To są przeinaczone słowa Phineasa Taylora Barnuma. W oryginale było, że każdej minuty frajer się rodzi…
– A Barnum to kto? – spytałem przepraszającym tonem.
Alina w żaden sposób nie okazywała zniechęcenia moją dziewiczą erudycją. Najwyraźniej podobało jej się nawet to objaśnianie, nauczanie.
– Amerykanin, który jest ojcem współczesnego show-biznesu. W połowie dziewiętnastego wieku stał się sławny dzięki swojemu wędrownemu cyrkowi, który nazywał „Najwspanialszym show świata”. Myrtle Corbin, czteronoga kobieta, którą mam na łopatce była jedną z jego gwiazd. Dziewczyna była chlubą cyrku do dziewiętnastego roku życia, a potem wyszła za mąż za lekarza i miała z nim pięcioro dzieci. Pochwy, swoją drogą, miała dwie, więc rodziła losowo raz z jednej, raz z drugiej. Mam więc taką Myrtle, – westchnęła Alina – kolejną graficzną pomyłkę młodości. Funkcjonuje obecnie na równych prawach z białym królikiem i autopsyjnym szwem na brzuchu. Zmyć się ich przecież nie da…
Położyłem się obok Aliny i spróbowałem wywalczyć sobie kawałek „całunu”.
– A tak w ogóle, wracając do naszego Jana Ewangelisty – Alina niechętnie podzieliła się kołdrą – jedyne co człowiek jest w stanie o sobie powiedzieć z całkowitą pewnością to: „Jestem martwy!”.
– Ale to będzie zwykła figura retoryczna – powiedziałem z nieoczekiwanym dla siebie samego żalem. – Przecież prawdziwie martwi z nikim nie rozmawiają…
– No nie gadaj! – Z głosu Aliny sączył się jad sarkazmu. Odsunęła się trochę ode mnie, oczy zalśniły jej mrocznie. – Niezła ze mnie idiotka, nie?! Plotę tu Bóg wie o czym, a najważniejszego nie wzięłam pod uwagę. Ale ty się zaczaiłeś i złapałeś mnie na tym – zupełnie jak sprytny wilk zająca!
– A ty co?! – zreflektowałem się dotknięty. – Przecież rozumiem, że mówiłaś nie w sensie dosłownym. Życie ludzkie jest krótkie i na tle wieczności wszyscy jesteśmy w bliższej perspektywie trupami.
– Nie no, poczekaj – Alina usiadła i narzuciła sobie kołdrę na ramiona. – Często widywałeś martwych ludzi, tak? Nie cmentarze, groby, tylko właśnie zmarłych?
– Nie bardzo – odpowiedziałem i pomyślałem, że moje skromne „nie bardzo” i tak jest mocno naciągane. Na dobrą sprawę, widziałem w sumie dwa razy: starszą panią Nastię z Biełgorodu i świętej pamięci krewną dowódcy jednostki, pułkownika Żarkowa, dla której wykuwałem w zmarzniętej ziemi grób.
– No, to ilu? – drążyła Alina.
– Jeżeli mam być szczery, to tylko dwóch. A dokładniej dwie – to były kobiety…
– Nie za wielu, szczerze mówiąc – podsumowała Alina. – A nie wydaje ci się, Wowa, – kontynuowała kąśliwie – że twoje doświadczenie w zakresie obcowania z umarłymi nie jest wystarczające, żeby wyciągać na ich temat jakiekolwiek wnioski? Być może, ta nieboszczka, jakby to powiedzieć, po prostu nie chciała z tobą rozmawiać. Wziąłeś to pod uwagę?
– Ironizujesz teraz?
– Dlaczego ironizuję? Jestem absolutnie poważna. No pomyśl – a ja to co? Sama jestem martwa, ale jakoś rozmawiam z tobą, pieprzę się trzecią noc…
– Uhm, dobra… – spróbowałem ją objąć.
– Nie, nie dobra! – walnęła mnie pięścią w brzuch. Uderzyła po babsku, ale i tak odczułem cios. Pomyślałem już, że Alina się złości, ale niespodziewanie uśmiechnęła się. Powiedziała przyjaźnie:
– Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy w piątkę w jednym mieszkaniu: mama, tata, dziadkowie ze strony mamy i prababcia. Mój tata jest oficerem wojsk rakietowych, w osiemdziesiątym siódmym przeprowadziliśmy się z Samarkandy, gdzie wcześniej służył. Zatrzymaliśmy się u rodziców mamy w Zagorsku, bo w Moskwie nie tak łatwo było dostać mieszkanie. Spałam na jednym łóżku z prababcią, bo miejsca do spania były tylko trzy – my w sypialni, a mama z tatą i dziadkowie w dużym pokoju. W takim ścisku mieszkaliśmy. Wszyscy czekaliśmy, kiedy przydzielą tacie obiecane lokum. Już wtedy prababcia było ciężko chora, coś naczyniowego. Pamiętam jeden straszny moment. Całą rodziną oglądaliśmy telewizor, jakiś zabawny skecz z Petrosjanem. Nagle babci noga zalała się krwią, było jej bardzo dużo. Siedziałam na podłodze koło niej i pierwsza to zauważyłam, ale przez głupotę pomyślałam, że to woda. Prababcia nawet nie zwróciła uwagi, nie bolało jej. Krew mieszała się z kabaretem…
To był pierwszy raz, kiedy opowiadała mi coś o swojej rodzinie, o dzieciństwie. Ostrożnie wziąłem Alinę za rękę, żeby pokazać, jak bardzo cenię jej niespodziewaną otwartość, jak wdzięczny jestem za zaufanie.
– Pewnego razu, poszłyśmy jak zawsze spać. Obudziłam się w nocy. Nie czułam strachu, tylko niepokój i samotność. I bardzo zziębłam. Zdawało mi się, że prababcia też nie śpi, więc poprosiłam: „Babusiu, opowiedz mi bajkę”. Czekałam, jak zawsze, na jedną z tych dziecięcych opowieści: o zajączku i lisku, o Babie Jadze czy o Czerwonym Kapturku. Prababcia najpierw długo milczała, a ja pomyślałam, że śpi. Ale nagle zaczęła opowiadać. Takie bajki, jakich wcześniej nie słyszałam… O tym, jak na wyspę dostała się Mora pod postacią staruchy i zabiła wszystkich jej mieszkańców. Oszukała naiwnego przewoźnika, a ten przeprawił ją łodzią do wsi. O miasteczku, którego mieszkańcy od dawna nie żyją, ale co roku, w noc Bożego Narodzenia, podporządkowani bożej woli schodzą się na modlitwę do opuszczonej cerkwi, gdzie oświetlony blaskiem świec gnijący trup w stroju duchownego odprawia dla nich nabożeństwo zza niszczejącego ołtarza. Pewien student zabłądził i przypadkowo znalazł się przed cerkwią. Szukając ogrzania wemknął się do środka i trafił prosto na mszę umarłych. I byłby to jego koniec, ale miał przy sobie tobołek z owsem, który w panice rozsypał. I trupi kapłan, i nieboszczycy mieszkańcy rzucili się rachować ziarna, a student, korzystając z tego, uciekł… O dziewczynie z młyna, która zaszła w ciążę z młynarzem-panem i żeby uniknąć hańby udusiła swoje niemowlę, po czym wrzuciła za groblę do wody. Od tego czasu ludzie zaczęli słyszeć nocami przeraźliwy, żałosny płacz. Dzieciobójczyni nie mogła wytrzymać ciągłego jęku, podeszła do grobli i wykrzyczała: „Zamknij się w końcu, bękarcie!”. Dziecięcy głos zawył w odpowiedzi: „Matka dała mi imię! Me imię – Bękart!”.
– Niezłe bajki! – powiedziałem tylko.
– A rano okazało się, że prababcia umarła. I jak mówili lekarze, jej serce przestało bić tuż po północy. Do rana przeleżałam z jej ciałem. Jak sam rozumiesz, można by powiedzieć, że to wszystko mi się przyśniło, tylko, że miałam dopiero pięć lat. Do tego moja prababcia za życia nie pasjonowała się przerażającymi historiami, trącającymi norweskim folklorem.
Zrobiło mi się przykro. Nie z powodu samej historii, ale od tego jak płynnie opowiedziała ją Alina. Zrozumiałem, że o prababci słyszał już wcześniej i Nikita. Do tego zawzięcie skrywała przed nim swoją „martwość”.
– Co tak posmutniałeś? – łagodnie zapytała Alina. – Nie wierzysz mi?
– Nie mam nic przeciwko byciu martwym – spróbowałem się uśmiechnąć. – Możesz uznać mnie już za zwerbowanego.
– Tak to nie działa, koleżko! – Alina skokiem wgramoliła się na mnie i spojrzała z góry. – To by było za proste! – Pokręciła się trochę, ocierając o mnie. – Istnieje taki dość popularny motyw, z którym musiałeś się zetknąć, kiedy bohater nie rozumie, że umarł. Zupełnie jak u Swedenborga. – I nie licząc na moją mizerną wiedzę, wyjaśniła od razu: – Chrześcijański mistyk i wizjoner, żył w osiemnastym wieku. No więc sądził on, że zmarły na początku nie zdaje sobie sprawy z przejścia w nowy stan. Jeszcze długi czas otaczają go klisze z poprzedniego świata, nawyki i rutyny, więzi i zwyczaje. Widziałeś „Szósty zmysł”? Bruce Willis gra w nim psychologa dziecięcego, który nie rozumie, że umarł, i roztacza natarczywą opiekę nad autystycznym chłopcem… Dobra Wowka, starczy gadania! – Westchnęła i przygryzła wargę od przeszywającego jej ciało spazmu. Zawsze tak robiła, kiedy się w nią wbijałem.
Potem Alina jęczała, wzdychała, pomrukiwała, wplatając co jakiś czas nieśmiałe, pełne zmieszania „ach!”, jakby było jej wstyd za swoje głośne, miłosne lamentacje. A one zaklinały mnie o wiele skuteczniej, niż wyznania o martwej staruszce, rozmawiającej z prawnuczką w języku ludowych wierzeń o życiu po śmierci.