— Pamiętacie Boba? — spytał Paszę i Ruchana, po czym zwrócił się z tym pytaniem do starszyzny, zupełnie ignorując małoletnie pospólstwo.
— Boba? Jaaaasne! Ten to dopiero dawał po cipie! — znad kolejnego już piwka rozweselił się nagle Pasza.
— Ten Amerykanin? — spytali ciekawsko młodzi.
— To było chyba wtedy, jak spadliśmy do trzeciej, nie? Wtedy też się nie przelewało… — dodał jeszcze Ruchan, aby po chwili oddać głos Docentowi, który zatracił się w gawędzie.
— Dokładnie! Albo dwa tysiące drugi, albo trzeci, nie pamiętam już, kurwa… Byliśmy z kilkoma chłopakami na treningu, wiecie, jak to jest często przed sezonem, zobaczyć jakieś nowe ryje, pooglądać, czy juniorków jakichś nie przytulą do pierwszego składu… Pamiętam, że wtedy stary Treneiro dostał telefon. Chodziło o to, że Wisła się dogadała z jakimiś menedżerami w sprawie testowania synka ze Stanów. Że obiecujący, że jakieś polskie korzenie, że sobie poradzi… Na Reymonta komuś coś się pojebało, myśleli, że przyjedzie ten Hejduk, wiecie, reprezentant USA, usłyszeli, że ma kartę na ręku, nie trzeba będzie za kolesia płacić, ryzyko małe — bo jak się nie sprawdzi, to i tak dostaną za niego jakieś tam pieniądze, więc złoty interes. Tylko że jebły im się nazwiska i przez przypadek zamiast Hejduka zaprosili Brajana Cholewę. A ten raczej w kadrze żadnej nie grał, tylko w jakiejś tam lidze uniwersyteckiej karierę robił. Na Wiśle pokapowali, że jest pomyłka i trzeba jakoś synka delikatnie spławić. Na szczęście ich trenejro znał się dobrze z naszym byłym, wiecie, ten sam rocznik, ten sam stajl, razem po dansingach takich bardziej wylansowanych się bujali, czapeczki z daszkami Chicago Bulls, zamiłowanie do drogich garniturów i wypastowanych lakierek… Łączyło ich wiele… No więc ten ich dzwoni do naszego i mówi: „Stary, mamy tu chłopaczka ze Stanów, u nas raczej nie pogra, ale jest obiecujący na przyszłość. Może go przygarniecie, ogra się w tej waszej trzeciej lidze, my mu się przez rok poprzyglądamy, jak będzie robić postępy, jak oswoi się z naszymi buraczanymi murawami i ciężką ligową młócką, to odkupimy go od was za rozsądną cenę, co ty na to?”.
.
Nasz się podniecił, potrzeba nam było skrzydłowego, koleś podobno szybki był jak błyskawica, grać ponoć potrafił, więc Treneiro pędzi do budynku klubowego spytać górę o zgodę. A to wtedy jakiegoś Mariana było, Józefa czy Stanisława, więc wszyscy wcięci, od prezesa po sprzątaczki, bo ten Maniek, Józek czy też Stasiek częstował od rana. Treneiro więc do nas — chłopaki taka sprawa, macie jakiś transport, gada z was który po angielsku, trzeba na lotnisko jechać, pojedziemy razem, piłkarza przymierzanego do Wisły możemy przechwycić. Amerykanin! — powiedział, a my stwierdziliśmy, że Jankesa to u nas jeszcze nie było, było kilku bambusów, ruskich, Gruzinów całe stado, bałkańców paru, ale Jankesa jeszcze nie. No to hop do mojej bryki, pakujemy Treneiro i śmigamy na Balice. Napisaliśmy na kartce Brajan Cholewa i po chwili przychodzi taki chłystek. Mały jak prącie niemowlaka, chyba z metr sześćdziesiąt miał góra, koszula hawajska, czis na mordzie, blond długie włosy jak pierdolony amorek… Cherub, kurwa! „Brajan Koleła jestem” — mówi. Rozkminiamy — co to, kurwa, piłkarza czy serfera nam rzucili? Szczęka nam opadła, Flakon kwiczy, że znowu jakieś odpady z Reymonta bierzemy. A ten wyciąga rękę, szczerzy się do nas i mówi, że przyjechał grać u nas w piłkę. Treneiro, że fajnie, witamy, łelkom chyba wydobył z siebie, choć po angielsku ani w ząb, ale najpierw, chłopcze, musimy cię sprawdzić. Chyba też zaczął mieć wątpliwości. Dojeżdżamy pod klub, tam już w budynku megaimpreza, baby od powierzchni płaskich piszczą, garniaki z zarządu szczypią je po dupach i śpiewają coś po rusku. Cholewa mówi, że spać mu się chce, ale bardzo jest podniecony, że menago mówił mu o naszym wielkim klubie z ambicjami i że jutro pojawi się na treningu. Treneiro podrapał się po resztce tego, co tam miał na glacy, i pyta, co robimy. Zrzutkę zrobiliśmy, od pijanej sekretarki zachachmęciliśmy kilka stówek — i niech się dzieje wola nieba. Pakujemy chłopaka i bierzemy do hotelu Felix, co to kiedyś robotniczy był, ale teraz ma ambicje i trzy gwiazdki. Tam Gumior był na recepcji, spuścił cenę o połowę i chłopa zakwaterowaliśmy na jedną noc, bo na tyle mieliśmy floty. Dzień później przejeżdżamy przez plac Centralny, a ten do mnie, że przeczytał sobie o Krakowie, i pyta, czy to ten słynny Rynek. „Tak, chłopcze, Rynek” — mówię mu. „Piękny ten wasz Rynek” — mówi, a ja mu, że zaprawdę piękny i tak, podniecając się Central Placem, dojeżdżamy pod klub. Co on wtedy, panowie, na tym treningu pokazał! Zapierdalał za dwóch, szybki był faktycznie jak błyskawica, trochę brakowało mu zgrania no i mało skuteczny był, ale technicznie, szybkościowo — pierwsza liga! W tej Wiśle to łeb jednak mieli na karku — ograć gnoja w trzeciej lidze, nie rezygnować do końca, no bo kto to wie, może jakaś perełka się trafi…? No i, powiem wam, wtedy właśnie byliśmy w stu, kurwa, pierdolonych procentach pewni, że trafiła się właśnie perełka. Mówimy mu: „Brajan, stary, jesteś niezły, ile chcesz?”. No to ten, że dach nad głową, tysiąc dolarów na miesiąc i będzie OK. Że nie potrzebuje wiele, bo to pierwszy zawodowy kontrakt, że on tu przyjechał się promować w Europie. Treneiro leci do klubu, a w zarządzie wszechpanujący kac, wszystkie krawaty na nie! Spadliśmy właśnie, w budżecie dziura, mamy zdolnych juniorów i nie stać nas, a poza tym dlaczego wszystko się dzieje bez naszej wiedzy?! Treneiro prosi, apeluje, garniaki coraz bardziej w zaparte! No to my z Flakonem podirytowani tymi pierdolonymi spaślakami, co na klubie pasożyty mieszkania pobudowali, auta pokupowali, w grubsze słowa uderzyliśmy. Oni każą wyjść — jak chcecie Jankesa, to sobie go opłaćcie. Dziękuję, do widzenia, tam są drzwi. „Brajan — mówimy — w klubie jest tak i tak, może być tysiąc, ale złotych, to nie jest duża strata dla ciebie, z mieszkankiem — możesz mieszkać u Flakona w pokoju, ma takie przytulne mieszkanko, małe, ale bardzo ciepła atmosfera, obiady gratis, alkoholu się czasem napijemy, a tak w ogóle — chodź, pokażemy ci nasze knajpy”. Trzeba było uderzyć w knajpy, bo Brajan się łamał, mówił, że to nie tak miało być, że on wcale dużo nie chce, ale te stawki to już przesada, rozbój w biały dzień… Zrobiliśmy z chłopakiem rajd — Hades, Ideał, Kaskada, Paradajs, Pizzeria Andżelo, potem znowu Hades, alkohol, automaty, dziewczyny, potem znowu alkohol… Chłopak oszalał. Dzień później obudził się w tej obskurnej norze u Flakona i mówi: „Chłopaki, zostaję u was! Ten Kraków jest szałowy, stary! Baj de łej — jak miała na imię ta blondyna z klubu z palmami?”.
Adam Miklasz: Ostatni mecz, Skrzat, Kraków, 2012.