Chudy, powtarzał sobie, przegiąłeś, chłopie! Jak zamierzasz im powiedzieć? Wcale nie powie. Posiedział ze starym, obejrzeli wiadomości. Wysłużony telewizor, kolory jeszcze nie zniknęły, ale mocno wyblakły. Prezenterzy wyglądają jak nieświeże ryby: ciemnoszarzy i pewnie śmierdzą. Chudy pokręcił się po pokoju, wyszedł do kuchni. W kuchni jak to w kuchni – coś znajdziesz, coś zgubisz. Kubki o czarnych herbacianych podniebieniach, szklanki z niedopitym sokiem, jakby ktoś odcedzał do nich lepką, niespieszną krew. Zwiędła zielenina, stępiałe noże. Przylepione do lodówki fotografie – oto ich rodzina, jeszcze cała czwórka; stary nerwowo patrzy w obiektyw, mama się uśmiecha, Chudy odwraca. I Mała we łzach. Jakby już wtedy wiedziała. Stoją pod drzewami w parku, wybrali się tam wspólnie. Obok zdjęcia dyplomy Chudego za udział w zawodach. Bo z reguły przyznawano je właśnie za udział. Jakby udział Chudego był dla organizatorów takim wielkim szczęściem. Otworzył lodówkę: garnek z resztkami czegoś śliskiego i wilgotnego. Nikt nie gotuje, więc nikt nie je. Czasem myślał, że lodówki nie wyrzucili tylko dlatego, że stary musi gdzieś trzymać swoje lekarstwa. Chudy wrócił do pokoju, wyszedł na balkon i zapalił z Małą. Słońce unosiło się nad cichym popołudniowym parkiem, niebo było niepokojąco przejrzyste. I żadnych przeciągów, żadnych podmuchów wiatru, jakby całe miasto wpadło do jakiejś dziury, a jego historia miała zakończyć się tragiczną śmiercią wszystkich mieszkańców. Z pragnienia i posuchy. Mała odgarnia z oczu złociste włosy, jej palce lekko drżą. Minęły trzy lata, ale wciąż nie zaznała spokoju, wybiega na balkon, przełyka dym, spogląda z nienawiścią na wzgórza za parkiem. Tak jak wtedy, przed trzema laty, kiedy powiedzieli, że jej Kapitana przygniotła jakaś płyta. Tuż obok, na sąsiedniej ulicy, na podwórzu bazy. Chudy poszedł go zabrać, widział wszystko dokładnie: koszula czarna jak u księdza, buty rozbite jak u tancerza, wgnieciona klatka piersiowa i krew w kącikach ust – jak sosnowa żywica. Mężczyzna po śmierci ma wyglądać dostojnie. Mała paliła już wcześniej, a kiedy pochowała Kapitana, przerzuciła się na fajki Chudego, tanie i mocne. Czerniały jej od nich paznokcie. Zjesz obiad? – zapytała jakby z niedowierzaniem, więc nawet nie zareagował. Zostawił jej pół paczki, obiecał zadzwonić. Już lepiej przesiedzieć na ulicy niż tutaj, z nimi, myślał. Pogrzebał w szafie. Z czystych rzeczy znalazł tylko koszulę od wyjściowego garnituru i ciemne dżinsy. W przedpokoju włożył adidasy. Wziął przesiąknięty dymem plecak. To jeszcze od wiosny, od czasu ostatniej włóczęgi. Miesiąc temu, wspominał, tak jest, miesiąc temu. A jakby w poprzednim życiu. Znów powąchał ciemne wnętrze plecaka i wrzucił go z powrotem pod wieszak na ubrania. Niczego nie zabierze. Przed nikim nie będzie się tłumaczył. Dokumenty też zostawi. Przetrząsnął kieszenie, znalazł rachunek, chyba za prąd. Zamierzał go odłożyć razem z dokumentami, niech płacą, a potem przyszło mu do głowy: a z czego niby mają płacić, sam pobiegnę, to nawet po drodze. Klucze położył pod lustrem, zamknął drzwi. Długo czekał na windę. Nie doczekał się, zbiegł po schodach, gwałtownie otworzył bramę i znalazł się na ulicy, oślepiony przez czerwcowe słońce, miękkie jak ciepła plastelina. Chciał zapalić, znów powywracał kieszenie i przypomniał sobie, że fajki oddał Małej. Jak zawsze, myślał, najlepsze kąski dla siostrzyczki.
Ich relacje z Małą były harmonijne i oziębłe. W dzieciństwie rodzice bez wyrzutów sumienia przerzucali ją na barki Chudego. Dbał, żeby nie wybiegała z domu, a w domu nie drażniła psa. Kiedy podrosła, bronił jej, pilnował, kiedy zostawała dłużej w szkole albo szła na basen. Chudemu starano się nie wchodzić w drogę. Był już w dziewiątej klasie, miał wygięty i spłaszczony nos, łuk brwiowy rozbity w paru miejscach, dłonie pocięte potłuczoną butelką – przypominał cyrkowego ekwilibrystę, którego dalsza kariera zależała od liczby odniesionych kontuzji i wytrzymałości organizmu. Po śmierci Kapitana Mała nie rozmawiała prawie z nikim. Z Chudym też, więc się jej nie czepiał. W ich domu w ogóle nikt się nikogo nie czepiał: rano Chudy biegł do pracy, Mała pracowała co drugi dzień, stary oglądał wiadomości. Mamy i psa już nie było.
Coś miało nastąpić, lecz niejasne było, jak się przygotować. Dlatego nie robili nic, rzucali tylko nieufne spojrzenia na przechodniów i wznosili oczy ku górze, tam gdzie akumulował się ciąg powietrza.
Poczta okazała się nieczynna, choć do zamknięcia pozostawała godzina. Chudy zaglądał w puste i nieme okna. Za jego plecami ktoś przejeżdżał na rowerze. Chudy obejrzał się gwałtownie: kobieta z pustym bidonem, obijającym się o kierownicę jak belka na niedobudowanej cerkwi, szybko odwróciła wzrok. Wszyscy w tym mieście sprawiali ostatnio wrażenie zastraszonych, unikali spojrzeń, a jeżeli już patrzyli w oczy, to tylko podejrzliwie. Każdy wydawał się na coś czekać, każdy rozumiał, że cisza i spokój, które niespodziewanie opanowały miasto w ostatnich dniach, nie nastały na długo. Niebo tylko na pierwszy rzut oka było wysokie i przejrzyste. Gdzieś nad horyzontem trwał nieustanny ruch, coś tam się działo, strumienie powietrza zrywały się i przesuwały w kierunku doliny, coraz bliżej, gęściej. Coś miało nastąpić, lecz niejasne było, jak się przygotować. Dlatego nie robili nic, rzucali tylko nieufne spojrzenia na przechodniów i wznosili oczy ku górze, tam gdzie akumulował się ciąg powietrza. Chudy lubił tę porę roku. Latem miasto nie wyglądało tak żałośnie i przygnębiająco, zieleń miękko otulała stare mury budynków i pordzewiałe szkielety dawnych fabryk. Wszędzie było pełno kurzu, wszędzie rosły morwy. Podnosisz z ziemi jabłko, piasek pogodnie chrzęści między twoimi zębami, a wokół pachnie rzeka. Ale w tym roku wszystko było inne, nawet zieleń wzbudzała podejrzenia. Kto się w niej czai, co się za nią kryje?
Chudy wyjął telefon, sprawdził godzinę. Kazali mu przyjść nocą, im później, tym lepiej, żeby nie rzucać się w oczy. Powłóczył się trochę ulicami i zawrócił w stronę domu. Jego budynek był wysoki i wypalony przez słońce niczym podniebny żagiel. Siostra wciąż tkwiła na balkonie. Paliła i wystawiała się na słońce. Nawet nie zauważy, gdy wrócę, a jak nie wrócę – też nie zauważy.
Postanowił, że wpadnie jeszcze do chrzestnego. Obszedł budynek i skręcił na nieźle wydeptaną i utwardzoną ścieżkę. Jej czarny grunt usiano pieczołowicie kapslami od piwa i szkłem z butelek. Przez dziurę w płocie przedostał się na szkolne podwórko i wyszedł na boisko. Nikt tu od dawna nie grał w piłkę, ale trawa i tak nie była w stanie przebić się przez zadeptaną na śmierć ziemię. Od maja szkoła stała pusta. Chudy przebiegł przez szkolny ogródek, schylając się pod ciężkimi gałęziami jabłoni. Wbiegł do bramy. Czekał na jakieś spotkanie, czuł potrzebę przywitania się z kimś. Przywitam się z chrzestnym, myślał, pokonując schody.
Chrzestny otworzył od razu, jakby czekał na niego pod drzwiami. Wyjrzał nerwowo na klatkę schodową, czy przypadkiem nikogo więcej tam nie ma. Długo zamykał obite dyktą drzwi na dwa zamki, długo przekręcał klucze. Zaprowadził Chudego do kuchni. Nie zapytał go, po co przyszedł. Chudy zauważył, że chrzestny mocno się postarzał, posiwiał jeszcze bardziej, jego przekrwione oczy – jakby długo płakał albo długo nie spał – błądziły nerwowo po pokoju. Chyba dawno z nikim nie rozmawiał, trudno powiedzieć, kiedy ostatnio opuszczał mieszkanie. Stół kuchenny zastawiony był zeszłorocznymi przetworami. Stały na nim zakurzone słoiki z morelami i śliwkami w gęstym kolorowym syropie. Niczym spreparowane zwierzęce wnętrzności. Zrobię coś do picia, powiedział z wahaniem chrzestny, zapalił gaz i postawił na nim czajnik, przypalony do czarnej sadzy, wyjął metalową puszkę po cukierkach, w której trzymał herbatę. Okazała się pusta, widać faktycznie dawno nie ruszał się z domu, siedział teraz przed Chudym i obracał w dłoniach pusty pojemnik. Czajnik wciąż się nagrzewał, w powietrzu czuć było gorącą sadzę. Chrzestny zaczął mówić. Tracił wątek i przeskakiwał z tematu na temat, powtarzał plotki, irytował się, o nic nie pytał i nie mówił o sobie. Wyjaśniał tylko coś mętnie, nie swoimi słowami. Chudy obserwował go przez żółte i malinowe szkła słoików. Patrzył, jak twarz chrzestnego staje się czasem malinowa i pociągła, a czasem bursztynowa i płaska, i wspominał wczesne dzieciństwo, kiedy chrzestny odwiedzał ich w domu – stonowany, małomówny, w wojskowym mundurze. Mocno ściskał dłoń kuma, równie mocno chrześniaka, to jest Chudego, rzucał krótkie i nieuważne spojrzenie kobietom i odchodził do kuchni, gdzie siedzieli później ze starym do północy, omawiając światową politykę i upijając się niespiesznie. Chudy otrzymał przywilej siedzenia obok nich i słuchania, lecz nie wolno mu było im przeszkadzać. Kobiety miały prawo gotować. Chudy szanował chrzestnego, lubił jego twarde dłonie, lubił się z nim witać, wypytywać o żołnierską dolę, o pagony i mapy wojskowe. Nigdy nic od chrzestnego nie dostał, a przynajmniej nic podobnego nie mógł sobie przypomnieć, ale chrzestny-żołnierz sam w sobie stanowi prezent od losu, nie ma co narzekać. Często ich ze sobą porównywał – chrzestnego i starego – gdy przesiadywali w kuchni i smętnie psioczyli na klasę polityczną. Trzeba przyznać, że już w latach dziecięcych porównanie nie wypadało na korzyść starego. Chudy miał wątpliwości, czy tata w razie potrzeby zdoła ich wszystkich obronić. Od tego czasu minęła cała wieczność, życie dotkliwie poszarpało skórę ich obu, jak pies ulubionego pluszaka. Stary stracił żonę, czas i robotę, całymi dniami gnił w fotelu, jak stare drzewo, któremu co roku usychają kolejne gałęzie. Chrzestny też zmienił się w skapcaniałego emeryta, w rozciągniętych dresach i amerykańskim podkoszulku. A najgorsze, że stał się gadułą, mówił szybko i nieszczerze, jakby usprawiedliwiał się za coś, za co i tak nie mogło być przebaczenia. Ich jednostkę dawno przenieśli, miasto leżało teraz wprost pod letnim słońcem, zielone i bezbronne. Kiedy on umrze, myślał Chudy, będę musiał go pochować. Ubrać w paradny mundur, dogadać się z grabarzami. Mundur pewnie będzie za duży. A grabarze pijani.
Chrzestny o nic w końcu nie zapytał, a Chudemu nie chciało się zagajać. Nagle zaczął się spieszyć, wiercić na taborecie, obiecał, że zadzwoni. Chrzestny milczał, długo spoglądał w okno, zajrzałbyś do Zoi, powiedział wreszcie, źle z nią. Zajrzę, zapewnił go Chudy, jasne, że zajrzę, czemu miałbym nie zajrzeć. Faktycznie, przyszło mu na myśl, kiedy wracał przez to samo szkolne podwórko, dlaczego nie. Słońce potoczyło się w stronę nocy, kurz osiadał na jabłoniach i trawnikach, robiło się chłodniej i spokojniej. Na wschodzie zjawiły się chmury, leniwe i ciemne. Jak śnięte ryby w rzecznej wodzie. Ale nad miastem wciąż unosiły się promienie wieczornego słońca. Dobra, myślał Chudy, pójdę. Kto wie, kiedy Zoja postanowi umrzeć. Wyszedł na aleję, skręcił za pierwszym budynkiem, przebiegł przez puste podwórze, minął ciemnozielone kontenery z kolorowymi odpadkami, których od dawna nie wywożono, pstrokate huśtawki i górki na placu zabaw, bardzo rzetelnie zdewastowane, uprane ciuchy na sznurkach, bieliznę i koszule – pożółkłe, jakby zdjęte z nieboszczyków.
Ale Chudy biegał sobie, ile mu się podobało, biegał, nie widział niczego wokół siebie, dobrze rozkładał siły i liczył na zwycięstwo.
Zoja nie otwierała. Słyszał, jak podeszła do drzwi i przyglądała mu się przez wizjer. Spytała, kto tam. On wyjaśnił, a ona nie zrozumiała. Ale wpuściła. Stali w przedpokoju i patrzyli na siebie. Chudy odezwał się pierwszy, żeby ukryć zakłopotanie: przyszedł w odwiedziny, nie na długo, zaraz sobie pójdzie. Zoja słuchała uważnie, ale i tak nie poznawała. Prawdę mówiąc, Chudy też jej nie poznał – resztki rzadkiej siwizny na głowie, żółta, zmęczona twarz o głębokich ciemnych zmarszczkach, jak stara skórzana rękawiczka, zamglone spojrzenie, ciężki oddech, stary szlafrok, długie wyschnięte palce. W dodatku miała na stopach dwa różne kapcie! Chudy patrzył na jej powykręcane palce i wspominał, że w dzieciństwie zawsze przerażał go jej manicure – Zoja, ich wychowawczyni, malowała paznokcie na jaskrawe kolory, kiedy brała do rąk kawałek kredy, by zapisać dla nich, uczniów klas początkowych, jakieś słowo, klasa śledziła nie tyle słowo, co te krzykliwe paznokcie, czyniące ją jeszcze zimniejszą i okrutniejszą. Naprawdę taka była – zimna i okrutna. Ileż ona wypiła krwi dziecięcej! Ale Chudego akurat lubiła, mimo że uczył się źle, a sprawował jeszcze gorzej. Może dotarło do niej, że lepiej mieć go po swojej stronie, tego Chudego, co w razie potrzeby może przywrócić porządek i uratować proces nauczania. Silna i niezłomna, wciąż kłóciła się z dyrektorem, wciąż miała coś do udowodnienia, broniła przed nim „swoich”, choć sama gnębiła ich bezlitośnie. Żadnych ustępstw, żadnych żartów, żelazna czterdziestoletnia maszyna o czerwonych pazurach, którymi beznamiętnie unicestwiała bezradną kredę, odwrócona plecami do przerażonej dzieciarni. Trochę za stara, by czuć się szczęśliwa, nie dość zmęczona, by się z tym pogodzić. Później, już w starszych klasach, nieraz zatrzymywała Chudego na korytarzu i lodowatym głosem perorowała, jak ma żyć, o czym pamiętać. Nikogo innego nie posłuchałby, ale przed Zoją wstrzymywał bieg, wbijał wzrok w podłogę, zerkając na jej długie nogi, na których odznaczały się już grube ciemnosine żyły, słuchał i kiwał z przejęciem głową. Ostatnio jej nie widywał, słyszał tylko, że się zwolniła, że siedzi w domu, choruje. Na co dokładnie, tym Chudy się nie zainteresował, co za różnica – wszystkie choroby wcześniej czy później kończą się śmiercią. Ale nie przypuszczał, że jest aż tak źle. Nie chodziło o to, że Zoja się postarzała. Po prostu dożywała swoich dni, zresztą nie wiadomo po co. Posłuchała go chwilę, by następnie odwrócić się i podreptać do pokoju. Chudy ruszył za nią. Pokój przypominał akwarium wypełnione dawno niezmienianą wodą. Śmierdział lekarstwami i odzieżą, powietrze było żółtawe od ostatnich promieni słonecznych przeciskających się przez stare firanki. Ciężko dysząc, Zoja opadła na kanapę i poprosiła o wodę. Chudy wyszedł do kuchni, znalazł metalowy kubek, odkręcił kran. Woda w kranie też była żółtawa. Zawahał się na moment, zakręcił kurek i, starając się nie wzbudzać hałasu, wyszedł na schody, zszedł na dół, na ulicy długo uspokajał oddech, wystawiając twarz na wieczorny przeciąg, coraz silniejszy. Zmieniała się pogoda, nagle się ociepliło, wiatr rwał trawę w kierunku zachodnim. Będzie deszcz, pomyślał Chudy, wybiegł na aleję, przemknął przez jezdnię, zdziwił go brak pojazdów, minął artykuły mleczarskie, zatrzymał się przy kiosku, chciał kupić papierosy. Kiosk był nieczynny, okienko zaklejono od środka kartonem. Ten na przystanku powinien być otwarty, pomyślał Chudy i ruszył biegiem przez podwórka, biegł, czując, jak narasta w nim panika, jak serce wyrywa się z piersi i uciska gardło. Ciemności opadały coraz niżej, mimo wczesnego wieczoru, niebo na zachodzie pobłyskiwało czerwienią i błękitem, a tu, nad ich grajdołkiem, mrok się zatrzymał, obiecując zalać świat czarnym strumieniem, napełnić mułem i mokrym piaskiem. Aż dziw bierze, całe swoje życie, nie tak znowu długie, biegał, biegał na serio, zapisał się do sekcji biegowej, stary się wściekał, co to za sport? Biegałbyś z tyczką, czy chociaż z pałką sztafetową, albo skakał przez płotki. A tak? Co za frajda tak biegać w kółko? Ale Chudy biegał sobie, ile mu się podobało, biegał, nie widział niczego wokół siebie, dobrze rozkładał siły i liczył na zwycięstwo. Biegał za szkołą, biegał za instytutem. Rzucił to potem, wiadomo, nie można ciągle żyć w biegu, kiedyś trzeba się zatrzymać. A kiedy już się to zrobi, nie tak łatwo znów wystartować. Chudy stał pośrodku drogi ciągnącej się od podwórek do alei, nisko pochylony, z rękoma wspartymi na kolanach i starał się wyrównać oddech. Dobra, myślał, wrócę, rzucę palenie, wrócę na stadion. Trzydzieści lat, a duszę się jak ryba wyrzucona na brzeg. Wróci, zacznie od nowa.
Sasza! – Chudy usłyszał nagle, że ktoś go woła. Odwrócił się, za nim stała Anka, patrzyła na niego zaskoczona, nie spodziewała się. Dżinsy, kurteczka, włosy spięte w kucyk. W dłoniach ciężkie siatki z supermarketu. Co ty tu robisz? – zapytała. Chudy zdołał uspokoić oddech. Pomogę ci, powiedział, odbierając jej torby. Anka oddała je w milczeniu i poszła w stronę domu. Chudy ruszył za nią. Mieszkała w budynku obok, ale z tymi torbami nie szło się łatwo, a Anka z przodu prawie biegła, z niepokojem zerkając ku górze. Wbiegli do bramy, weszli po schodach. Anka próbowała wyjąć klucze, milczała, nawet na niego nie patrzyła. Kiedy weszła, skinęła mu: idź do kuchni, zaczekaj. Wszedł, postawił zakupy na podłodze. Cukier, sól, kasza. W razie czego wystarczy na dłużej, myślał. Można przeczekać, przesiedzieć, aż wszystko się skończy. O ile się skończy.
Pomyślał, że może powinien wrócić do domu. Albo zostać tutaj. Chociaż na tydzień.
Ostatni raz był tu rok temu, zeszłej wiosny. Nie mieszkali już razem, ale wcześniej rozmawiali przez telefon. Stanęło na tym, że Anka poprosiła go, by już nigdy więcej nie przychodził. Potem oddzwoniła i poprosiła, żeby przyszedł. Chudy nic nie rozumiał, ale przyszedł. Został na tydzień. Ale potem jednak poszedł. Lepiej było nie zostawać, wściekał się później na siebie, po co uchylać się przed nieuniknionym. Ciekawe, myślał teraz, spoglądając przez okno, za którym gęste i czarne powietrze pochłaniało resztki zachodnich płomieni, jak ona teraz żyje. I z kim? Raczej sama, skoro nie ma kto jej nosić siatek z supermarketu. Nie zmieniła się przez ten rok. W kuchni też bez zmian, ta sama wojskowa schludność, na stole sterylny porządek sali operacyjnej. Chudy przypomniał sobie własną kuchnię, pustą, rzężącą lodówkę, którą chciało się przytulić z litości. Pomyślał, że może powinien wrócić do domu. Albo zostać tutaj. Chociaż na tydzień.
Weszła i, wciąż nie patrząc na niego, zaczęła rozpakowywać torby. Zdążyła się przebrać, narzuciła na siebie domowy szlafrok. Kiedy mieszkali razem, zawsze snuła się w nim po domu. Często pod spodem nie miała nic. I często wybiegała tak na dwór ze śmieciami. Sąsiedzi wstrzymywali oddech, Chudy się wściekał. Ale teraz miała pod szlafrokiem ciemny golf uciskający jej gardło, niepozwalający oddychać ani płakać. W milczeniu wyciągała paczki z kaszą, makaron, krojony chleb, w milczeniu rzucała to na stół. Na Chudego nie zwracała uwagi. Za to on rzucił się na pomoc, chwycił pękaty worek cukru, zrobił to jednak niezgrabnie i pośpiesznie. Opakowanie wyleciało mu z rąk i rozerwało się z hukiem na kaflach podłogi – wyszorowanej jak naczynia na odświętne okazje. Cukier eksplodował głucho, zasypując wszystko dokoła słodkawym białym pyłem. Chudy zamarł, patrzył jak urzeczony i nie wiedział, co powiedzieć. Oniemiała Anka też patrzyła na białe kryształki pod nogami, a potem usiadła i ukryła twarz w dłoniach. Ciężko i gorzko zapłakała. Chudy zupełnie stracił rezon, pochylił się nad nią, ale ona gwałtownie odtrąciła jego dłoń, zanosząc się jeszcze głośniejszym płaczem, jakby jej faktycznie żal było tego cukru, jakby miał jej wystarczyć do końca życia. A Chudy tak bardzo chciał coś powiedzieć, uspokoić, podnieść na duchu, rzucić coś w stylu: płaczesz przez cukier?, nie masz większych problemów?, takiej to dobrze, nawet nie spytałaś, co u mnie, mnie w ogóle nikt o nic nie pyta, czy naprawdę nikogo to nie obchodzi, opowiem ci, chcesz?, opowiem ci, co u mnie, od razu się uspokoisz i zapomnisz o tym głupim cukrze, opowiem ci.
Nienawidzę, powtarzała przez łzy, nienawidzę, jak można z wami żyć, nikogo nie kochacie, nikogo nie dostrzegacie, wszystko wam jedno, co będzie, wszystko jedno, co było.
Ale to ona przemówiła. Nienawidzę, jak ja was wszystkich nienawidzę, nie chcę was widzieć, nie chcę was znać. Nienawidzę! Uspokój się, oszołomiony Chudy próbował ją uciszyć, nie płacz, wszystko będzie dobrze, zobaczysz, chodź, opowiem ci o sobie, przestań już. Ale ona wcale nie zamierzała go słuchać, przeciwnie, chciała, żeby słuchał on. Nienawidzę, powtarzała przez łzy, nienawidzę, jak można z wami żyć, nikogo nie kochacie, nikogo nie dostrzegacie, wszystko wam jedno, co będzie, wszystko jedno, co było. Przesiadujecie w tych swoich norach, wypełzacie tylko do sklepu, nikogo nie widzicie, gotowi pożerać się nawzajem. Chudy nie całkiem rozumiał, o czym mowa, i znów spróbował jej dotknąć, jak wtedy, przed rokiem, kiedy też coś wykrzykiwała, a on po prostu podszedł, dotknął jej i został na tydzień. Teraz znów musnął jej ramię. A ona podniosła głowę, zerwała się na równe nogi, otarła łzy i mokrą dłonią wskazała mu wyjście – won!, powiedziała. Idź i nigdy tu nie wracaj. Kiedy wychodził, cukier słodko chrzęścił pod jego nogami.
Wyszedł na ulicę, w ciemność, w objęcia ciężkiego powietrza. Zza jakiegoś rogu wyskoczył chłopak, ciągnąc za sobą przerażonego psa, sam był zresztą nie mniej przerażony. Stój, zatrzymał go Chudy. Wziął od niego papierosa i puścił wolno. Mały odchodził z ociąganiem; widać było, że przy Chudym on i pies nie czują już tak wielkiego strachu. Co dalej?, pytał sam siebie Chudy, jeszcze za wcześnie, by tam iść, zostać tu i czekać na deszczu – niezbyt mądrze. O czym ona mówiła? Kogo tak bardzo nienawidzi, kogo nie chce oglądać? Trzeba do niej zadzwonić, uspokoić, wrócić do niej. Wyjął komórkę, zobaczył nieodebrane połączenia, przypomniał sobie, że wyłączył dźwięk jeszcze rano, żeby nie denerwować starego. Dziewięć nieodebranych. Niezła determinacja. Dzwonił Mustafa, były chłopak Małej, a teraz jego, Chudego, kumpel. Chudy wybrał numer, wsłuchiwał się w sygnał, spoglądając na korony drzew rozchwianych jak wodorosty w bystrej wodzie. Cześć, Mustafa mówił głośno i wyraźnie, czekał na ten telefon, wiedział, co chce powiedzieć. Wpadniesz? Chcę pogadać. Zaraz będę, krótko odparł Chudy.
Do Mustafy było dziesięć minut biegu, za parkiem, na osiedlu domków jednorodzinnych. Chudy przebiegł podwórko, przeciął ulicę, nad którą kołysała się rozpaczliwie trakcja trolejbusowa, minął puste targowisko, w ostatniej czynnej budce spytał o fajki, ale nie było już nic, musiał pobiec dalej. Ulica była długa, wiatr wydmuchiwał czarną ziemię i włóczył ją po resztkach asfaltu. Chudy biegł, licząc złote okna w ciemnych oparach mazutu. Mustafa czekał przy bramie. Wprowadził Chudego na podwórze, popchnął w stronę wejścia. Ciasny ceglany budynek, na ścianach mieszkania kilimy i ikony. Mustafa aktywnie wierzył w Boga, do cerkwi chodził jak do pracy – regularnie. Liza, jego żona, zawsze milczała. Odzywała się tylko wtedy, kiedy ją o coś pytano. Ale o co można ją pytać, skoro ciągle milczy?
Chudy wszedł do pokoju. Na stole leżały świeże plony z ogródka, od razu widać, że to osiedle domków. Idziemy, powiedział Mustafa, zobaczysz chrześniaka. Weszli do pokoju obok. Chudy stał w milczeniu, przyzwyczajał oczy do ciemności. Sławko, jego chrześniak, spał już na metalowym łóżku, pod ciepłą kołdrą. Wisiał nad nim posępny kilim, niczym bandera pirackiej republiki. Obok na stoliku stała ikona świętego Mikołaja, niczym portret prezydenta na biurku gubernatora. Chudy klepnął Mustafę po plecach, dając mu do zrozumienia, że już zobaczył, że mogą już iść. Mustafa nie oponował, posadził Chudego przy stole. Może samogonu? Mam coś jeszcze do załatwienia, zawahał się Chudy, ale Mustafa nawet nie udawał, że go słucha. Rozlał bimber do pozłacanych, ozdobnych filiżanek, wypił, poczekał, aż dopije Chudy, chwycił ze stołu jabłko i wściekle zatopił w nim zęby, przeżuwał, wreszcie zaczął mówić. Cicho, jakby nie chciał, by ktokolwiek go usłyszał. Może nie chciał obudzić małego.
Zaczęło się, orzekł Mustafa i rzucił się na zewnątrz.
Niczego się nie boję, szeptał i groźnie wymachiwał nadgryzionym jabłkiem. Niczego. Tu się urodziłem. Tutaj umrę. Nie dam się zastraszyć. A straszyć mnie nie warto. Wiesz, co trzyma człowieka przy życiu? Jak to nie wiesz? Wiara. I wspólnota wiernych. Ty na przykład do cerkwi nie chodzisz. Dlatego się boisz, a ja chodzę i się nie boję. Boję się tylko o Sławka. Musi wyrosnąć, wyjść na ludzi. A poza tym – nie boję się, jasne? Chudy chciał go jakoś wesprzeć na duchu, wtrącić coś od siebie, pocieszyć, ale nagle zmienił zdanie. Niby co mogę mu powiedzieć, myślał, obserwując, jak Mustafa nerwowo zagląda do małego, jak nalewa ponownie, jak z przerażeniem wpatruje się w noc, gdzie wielkie cielsko mroku ocierało się o szyby, jak znów szepce z przejęciem o strachu i o cerkwi, o dzieciach i o polityce. I o śmierci, o śmierci, która nie pominie nikogo, wszystkim się od niej dostanie, po równo. I jakby na potwierdzenie jego słów powietrze za oknem eksplodowało, rozsypało się na tysiące drobnych odłamków mroku i zgiełku, runęło z góry na dach, rozrywając się w czarnym cebrze nocy. Zaczęło się, orzekł Mustafa i rzucił się na zewnątrz. Chudy też wstał, chwycił słoik i filiżankę. Wyszedł na werandę i zastygł obok Mustafy, o krok od strumieni deszczu zalewających wszystko wokół, wypełniających świat jak ogromną wannę, unoszących się coraz wyżej na jej chłodnych ściankach. Wiatr miotał się w tej wodzie niczym ryby, które złowiono w rzece i wpuszczono do wanny, żeby ich śmierć nie była tak szybka i tak bolesna. Jakby śmierć powolna przynosiła mniej bólu i była mniej śmiertelna. Mustafa spoglądał w noc i milczał, wyjął papierosy, poczęstował Chudego, palił, kierując dym w stronę ochrypłej wilgotnej ciemności. Jak się trzymasz? – zapytał wreszcie Chudego. Co zrobisz? Nie wiem, nie chciał odpowiadać Chudy. Zobaczymy. Zobaczymy, zgodził się Mustafa, odwrócił się i ociężale poszedł do środka. Kończ palić! – krzyknął do Chudego już z pokoju. Ale Chudy się nie śpieszył. Obserwował, jak woda wypełnia sobą niewidzialne domy i ogródki wokół niego, wszystkie aleje i miejskie pustkowia, wszystkie kopalnie i kombinaty, wszystkie cmentarze, na których powoli kończyły się wolne miejsca.
Gdy wrócił do środka, Mustafa już spał. Na siedząco, jak w poczekalni. Potem dokończymy, pomyślał Chudy, wyłączył światło, odnalazł w ciemnościach swoje krzesło i też zasnął. Deszcz padał ciężko i miarowo, taki deszcz najlepiej obserwować z dystansu, jak tresowaną bestię cyrkową – dziwić mu się i odczuwać lęk przed nim, tak naprawdę niczym nie ryzykując. Trzeba włączyć dźwięk w telefonie, przypomniał sobie Chudy. I zasnął.
I od razu się obudził. Zmrużył oczy i natychmiast je otworzył, tak mu się wydawało. Zrozumiał jednak, że zaspał. Wyjął telefon. Prawie piąta. Zły na samego siebie, wstał, znalazł na stole butelkę z wodą, pił długo i łapczywie. Mustafa spał, z głową odchyloną na bok. Chudy zajrzał do małego. Sławko też spał, wtulony ufnie w ciepłą kołdrę. Święty Mikołaj czuwał nad wszystkim. Chudy cicho przeszedł przez pokój, ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Na schodach zderzył się z Lizą. Krzyknęła przerażona, ale uspokoiła się, kiedy go rozpoznała. Idziesz już? – zapytała. Zrobić ci coś do jedzenia? Spóźnię się, wyjaśnił Chudy. Tylko go nie słuchaj. Liza skinęła w stronę domu, najwyraźniej mając na myśli Mustafę. Usiłuje przekonać samego siebie. Wyjeżdżamy stąd, wszyscy razem. Jak to wyjeżdżacie? – zdziwił się Chudy. A tak to, potwierdziła Liza, wymawiając dobitnie każde słowo zimnymi wargami. Jutro. Kupił już nawet bilety. Mówi, że to dla Sławka, że sam by nie jechał. Kłamstwo. Znasz go przecież. Znam, znam, przytaknął Chudy. Nieporadnie przytulił Lizę, na schodach wyjął rozmiękłe od wilgoci papierosy, wybiegł na dwór. Sławko był cichy i posłuszny. Żył własnymi zajęciami: książki, zabawki, stary telefon. Zawsze na wszystko się zgadzał, wszystko go cieszyło. Cieszył się, kiedy Chudy przychodził, cieszył się, kiedy Chudy wychodził. Chudy miał wrażenie, że mały jest bardzo spostrzegawczy i dużo rozumie. Tylko nie może nic powiedzieć. Bo nie mówi od urodzenia.
Przede wszystkim – dobiec, myślał, przede wszystkim – zdążyć. Jak wrócę, zapłacę, jak wrócę, uporam się ze wszystkim, każdemu pomogę, o nikim nie zapomnę.
Trzeba było zostawić te rachunki w domu, gorączkowo rozpamiętywał Chudy, przebiegając przez gęstą i wilgotną mgłę. Gdzieś w górze pobłyskiwało powietrze, mogło się zdawać, że już rano, że noc minęła i minął deszcz, mgła jednak spowijała wszystko tak gęsto, tak ciężko, tak łatwo było zagubić się w niej, że Chudy stracił już wszelką nadzieję, że dobiegnie gdziekolwiek. A przecież jeszcze biegł, biegł dalej, spóźniony, wpadał w kałuże lodowatej wody podejrzanego koloru. Trasa jego biegu kończyła się niemal na drugim końcu miasta, bo miejsce zbiórki wyznaczono na tyłach dworca autobusowego. Chudy skoncentrował się i pobiegł jeszcze szybciej, usiłując nie zgubić drogi. Przede wszystkim – dobiec, myślał, przede wszystkim – zdążyć. Jak wrócę, zapłacę, jak wrócę, uporam się ze wszystkim, każdemu pomogę, o nikim nie zapomnę. Pomogę staremu, pomogę chrzestnemu, pochowam Zoję, wrócę do Anki, kupię chrześniakowi nowy telefon. Całe życie w biegu, całe życie próbuję coś dogonić w tym mieście, pustym jak puszka po konserwach, z którego wszyscy chcą uciec. Wrócę i wszystkim pomogę, wrócę i wszystko poukładam. Biegł, czuł, jak jego adidasy robią się ciężkie od wody, jak jego wyjściowa koszula nasiąka potem i wilgocią, jak mgła zatyka mu płuca. Wybiegł na skrzyżowanie, przemknął na niewidocznym w tej mgle czerwonym świetle, omal nie wpadł pod koła jakiejś taksówki, dobiegł do placu dworcowego, ostatkiem sił zwiększył tempo, obiegł betonowe pudło dworca, ciężko dysząc i ledwie utrzymując w piersiach serce. We mgle stało kilka autobusów. Wokół krzątali się jacyś mężczyźni, ktoś stał i wydawał rozkazy, ktoś dopalał papierosa, zanim wsiądzie. Zdążyłem, ucieszył się Chudy i ruszył w stronę głosów. Podszedł, rozpoznał kogoś ze swoich, poprosił o papierosa, znalazł dowódcę. Dowódca wściekał się, ale sprawdził na liście, znalazł Chudego, odhaczył, kazał wsiadać. A broń dacie? – zapytał Chudy. Jaką znowu broń? – skrzywił się dowódca. Nie gadać, zajmować miejsca. Chudy wszedł z ociąganiem, powoli zaganiali całą resztę. Wielu mężczyzn było już w starszym wieku, ubrani ubogo, niemrawi, wyrwani ze snu. Chudy w swojej białej koszuli, co prawda przemoczonej, wyglądał jak świadek na weselu. Ktoś trzymał torby z jedzeniem. Czyjeś kieszenie wypchane były papierosami. Alkoholu nie miał nikt. Broni też. Jakiś student wyjął z reklamówki nowy sztandar, chciał go rozwinąć, ale zrozumiał, że flaga będzie tu pasować jak pięść do nosa. Zmiął ją szybko i schował z powrotem. Panowała pełna napięcia cisza, niektórzy próbowali zachować beznamiętne i zdecydowane spojrzenia, ale w tym rozklekotanym autobusie, w tej gęstej mgle wychodziło im to słabo. Wsiadł dowódca, nawet na nich nie spojrzał i wydał rozkaz kierowcy. Autobus ruszył. Za nim pozostałe. Chudy wyjął telefon, włączył dźwięk. Chciał do kogoś zadzwonić. Zrozumiał, że nie ma do kogo.
© Copyright for the Polish translation by Marcin Gaczkowski.
Redakcja: Justyna Wodzisławska.
Pierwotna wersja tłumaczenia powstała w ramach projektu Miesiąc Spotkań Autorskich w lipcu 2015 r.
Fot. Komorowski Foto
Data publikacji: 15 grudnia 2019 roku