Najpierw spadł śnieg i byłam bezradna. Później zaczęło się jątrzyć. Później sześć razy byłam na oddziałach zamkniętych kilku szpitali psychiatrycznych, najczęściej w Kobierzynie. Za ostatnim razem przymusowo skierowano mnie na grupową terapię behawioralną i kiedy – po trzech miesiącach codziennej kilkugodzinnej mordęgi – terapia się skończyła, zaczęło mi się wreszcie trochę układać.
Później starałam się uporządkować chorobę w czasie. Żeby przypomnieć sobie daty, zaglądałam do kart wypisowych, bo bez nich nic nie pamiętam. Ani w którym roku skończyłam studia, ani kiedy „to się zaczęło”, ani ile razy miałam załamanie nerwowe i zabierała mnie do szpitala karetka albo taksówka.
Do szpitala psychiatrycznego przybywa się tylko od poniedziałku do piątku. Przy jego drzwiach wejściowych stoją wtedy salowi. Otaczają psychiatryk jak armia pałac.
Karetki przyjeżdżają do szpitala zwykle nocą. W dzień tylko wtedy, kiedy przywożą samobójców z chirurgii albo toksykologii. Jest to prestiż, kiedy wysyłają cię do szpitala w karetce. Za to taksówki, którymi podjeżdżamy do szpitla, są zawsze tej samej firmy – najtańszej. I choć każdy wie, że na model oraz kolor zamawianego samochodu nie ma się wpływu, to nowego pacjenta pozostali oceniają najpierw po taksówce i kierowcy, bo przecież los albo pan bóg sprzyjają bogatym. Kategorie są dwie: wiek auta i uroda kierowcy. Jak z daewoo wysiada pizda o twarzy jaszczurki i nie pomaga z bagażami, to pacjent ma, przynajmniej na początku, przejebane na oddziale.
A ja przyjechałam karetką. I specjalnie byłam wesoła, żeby pacjentom wyglądającym ciekawie przez okna wysłać sygnał: lubcie mnie! Jestem lepsza od reszty tych mułowatych kobył u was w szpitalu!
Dotarliśmy więc. I tu się zaczyna moja opowieść. O tym, że szpital to wczasy dla smutnych dzieci. Żeby wszystkie były w jednym miejscu.
Na drzwiach obok domofonu wisi kartka z informacją:
proszę dzwonić RAZ
i cierpliwie czekać na otwarcie drzwi
Nie chcesz tu być, ale prosisz, żeby ci otworzono. Na damski z reguły krócej niż na męski, bo siostry na damskim są jakieś takie żwawsze. Zresztą „damski” i „męski” to określenia umowne, ale nie, bo gender, tylko dlatego, że po prosty jedną salę na damskim zajmują mężczyźni. Mają osobną toaletę, ale już wspólny prysznic, bo na piętrze jest tylko jeden i nie da się go podzielić.
Otwierają mi i wchodzę. Po długim korytarzy suną tłuste, nażarte sumy, niespesznie, w tę i z powrotem. Na mój widok zbijają się w ławicę i odpływają w ciemność, szepcząc coś do siebie. Wokół nich krążą ci z afektywną dwubiegunową w fazie aktywnej. Jak ćmy: wpadają na siebie, obijają się, a kiedy kończy im się zwyżkowa forma, czołgają się pod kaloryfery i siedzą tam sobie obok zasuszonych much.
Znam ten szpital, ten oddział, bardzo dobrze. Nosiłam tu mamie gazety, jedzenie i podpaski.
Zawsze, jak ją odwiedzałam, to narzekała. Że wszystko stare, zaniedbane i nieszczelne. Że wiatr hula po korytarzu i po łazience, w której nawet kaloryfera nie ma i woda czasem zamarza. Ani zasłonki pod przysznic, ani żadnej szmaty, choćby takiej na okno, żeby nikt nie podglądał. Ani mopa do starcia jeziora od progu, bo w odpływach włosy. Że zimno nawet w lecie i że w pokojach ciaśniej niż w celach. I śmierdzi. Że się czytać nie da, nic się nie da, i że musi udawać, że śpi, żeby nikt nie zagadywał. I dbać o zepsuty czajnik musi i pilnować cukru, kawy, nawet majtek. Że jedyne, co można, to wałęsać się po korytarzu i podglądać, kto śpi, a kto nie.
Przydział sal odbywa się na chybił trafił. Trafia się tam, gdzie jest akurat wolne łóżko. Depresja i zaburzone cechy osobowości leżą więc obok innych chorób. A tych mnogość. Są na przykład maniakalno-schizoidalne choroby, czyli takie, w których jesteś do niczego i zginiesz, zginiesz prędko (a lekarze ci w tym pomogą). Są też choroby lękowe, kiedy ciągle się boisz, ale nie wiesz czego, więc wychodzi, że wszystkiego.
Zdrowi psychicznie, czyli personel, wierzą za to, że kiedy spadnie na podłogę karta chorobową, należy ją przydeptać, żeby pacjentka nie leżała długo.
Robią mi test na depresję. Musi być bardzo stary: mój egzemplarz jest odbitką przez kalkę z maszyny do pisania. Wygląda tak:
TEST NA DEPRESJĘ
Czy masz depresję? Zaznacz odpowiedź.
TAK / NIE
Gdyby nie papiery: dokumenty z domów dziecka, poprawczaków i więzięń, wypisy ze szpitala, niebieskie karty i recepty; gdyby nie ich drobne przedmioty: łyżka ze stołówki, modlitewnik, zdjęcie dwóch yorków wyszarpane z gazety, kaseta magnetofonowa z napisem „Matka” a na niej nagrane koronki do Matki Boskiej, wyprana siata reklamowa, złożona równo – nikt by nie pamiętał, że te kobiety, które dzisiaj są tutaj, w ogóle żyły.
Ludzie myślą, że mężczyźni na oddziałach psychiatrycznych piszą poezję i traktaty filozoficzne albo siedzą za wywrotowe myślenie i działalność opozycyjną. Myślą też, że na oddziałach psychiatrycznych znajdują się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące jezykami szeptuchy, chore na pląsawicę i wściekliznę potomkinie zwierząt urodzone z zębami i szóstym palcem. To też. Ale większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.
W dzień wolnych wyjść z terenu szpitala oszukuję i wyruszam daleko dalej. Po książkę do księgarni. Kupuję Pra autorstwa wnuczki Iwaszkiewicza – historię rodziny, czy raczej rodu, bo tak pretensjonalna jest to proza. No, ale kupuję, bo z 50 zł upust na 20 zł. Dopiero na oddziale zauważam, że okładka została wydrukowana odwrotnie. No więc siedzę i czytam tę ksiażkę, a wszyscy myślą, że ją czytam do góry nogami, jak regularna wariatka.
Adam wstaje, podnosi patyk i podrzuca. Chce zerwać upatrzony liść. Obserwujemy czy dosięgnie. Dosięgnął! Listek spada i miesza się z innymi. Adam się uśmiecha i ten uśmiech jest jakiś taki dziecięcy. On ma coś z głową jeszcze poważniej. Zanim trafił do Kobierzyna, zakładał kurtkę i wybiegał z domu:
– Idę do przechodniów – krzyczał, zbiegając po schodach.
Lubił rozmawiać z ludźmi, choć ci go okradali, odpychali i wyzywali.
Umysł miał bystry w kwestiach prostych czynności manualnych, a także kiedy przychodziło grać w skrable albo bronić PRL-u. Nie bywał agresywny, kopał w klomby tylko wtedy, gdy coś go rozzłościło. Pogorszyło mu się, kiedy pracował jako sprzątacz tramwajów i był świadkiem kłótni motornicznych. Jeden drugiemy walił pięścią w szybkę i wyzywał go.
– Zostaw go! To mój dobry kolega! – krzyknął Adam. – On nic nie zrobił, znam go!
I wtedy ten od walenia w szybkę odwrócił się i przypierdolił Adamowi. A chłopy same wielkie i po czterdziestce.
Zabrała wtedy Adama karetka, no i od tego czasy Adam ma coś z głową. A że wtedy miał dwa piwa wypite i sanitariusze to wyczuli, to zanim mu zaszyli łeb, czekali, aż z niego ten alkohol zejdzie. Czekał tam w sumie trzynaście godzin, podzas których dwa razy umierał z głodu, ale uratowała go woda w kiblu i kilka fajek luzem w kieszeni.
Najwięcej rozmawiamy jednak właśnie o mężczyznach, o swoich mężczyznach: mężach, ojcach, wujkach, braciach. Że są dobrzy, czuli i opiekuńczy, albo że są chciwymi milionerami, kapitanami statków, właścicielami fabryki tytoniu w Czyżynach, folwarku pod Krakowem albo seryjnymi mordercami. Martę spod okna ten chłop, ojciec trójki jej dzieci, zostawił w ciąży z trzecim, więc Marta opowiadała, że sama odeszła, bo był komunistą i nazistą naraz i to skuktowało tym, że dawał zły przykład dzieciom.
– Od trzech tygodni nie oddychałam powietrzem, żądam wyjścia, o boże, boże, boże, boże, boże, co ja komu zrobiłam, przepraszam!
Oj, Ewa.
Ewa – ten prawie dwumetrowy, pięćdziesięciopięcioletni pingwin – siedzi sobie pod dyżurką pielęgniarek na krzesełku, które sobie sama przyniosła. I tak mówi. Potrafi tak siedzieć czternaście godzin i gadać, dopóki nie ubiorą ją w kaftan i nie podadzą leków w zastrzyku.
Ten nasz szpital przypomina nabity ludźmi statek, kiwający się na wzburzonym oceanie. To taka antyarka załadowana smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach, te wirusy świńskiej melancholii, co atakują dusze, mózgi i serca.
Tu gdzieś na pewno jest dziurka, przez którą na pokład dostaje się woda i ona tę naszą antyarkę podtapia.
Ewa chodzi po korytarzu w koszuli nocnej w pomidory i najwyraźniej zapomniała, że jestem Agą, bo mówi do mnie:
– O dzień dobry, jakaś nowa pani! Co to za pani, taka nowa?
Jest południe, dzień słoneczny, a na korytarzy zapalone światło, wszystkie lampy. Ewa mi je pokazuje.
– Świecić, jak jest dzień – to jest rozum?
Dziś na Zebraniu Społeczności wypisujemy plusy i minusy oddziału. Plusów sporo, bo każdy liczy na profity za podlizywanie się. W niewielu minusach na pierwszą pozycję wysuwa się brak izolatki dla najcięższych przypadków.
Pacjenci chcą więc sami sobie ograniczać wolność. Widocznie aż tak nie ufamy sobie nawzajem i aż tak ufamy samym sobie, bo każdy myśli, że jego to nie dotyczy. A może to instynkt? Jak zwierzęta odganiające od stada śmiertelnie chore osobniki, i my chcemy pozbyć się umierających i najciężej chorych.
Czarna ma schizofrenię, wygląd namiętnej hrabiny, wstrętnej i złej. W nocy nie śpi. Piję wciąż te same zalewane fusy. „Od tego się młodnieje” – mówi, ale przecież wiem, że to dlatego, że nikt jej nie odwiedza, a więc i nie przynosi kawy. Może mieć z czterdzieści lat, jest szczupła, wysoka, ładna, choć ma poharataną gębę. Trudno z nią nawiązać kontakt, ale czasem udaje mi się z nią porozmawiać. Zwykle zaczyna się od tego, że zastaję ją płaczącą w palarni, pocieszam, a ona odpowiada:
– Człowiek sobie musi sam pomóc. Nie ma nikogo, jesteś tylko ty dla siebie, jesteś jak ogień, świecisz w ciemności dla siebie.
Twarz ma wówczas spokojną i wydaje się, jakby choroba opuściła ją na chwilę i odpoczywała sobie na okolicznych gałęziach. Patrzę na Czarną i mam wrażenie, że w tej chwili mogłaby raz na zawsze przed tą chorobą uciec. Ma na sobie nawet buty do biegania. Może choroba nie będzie jej gonić jakoś bardzo długo ani daleko. Może wystarczyłoby uciec przed nią tylko na dół, do ogrodu, albo pod łóżko, albo na świetlicę. A może ta jej choroba nawet nie szukałaby właścicielki, tylko rozpłynęłaby się i zniknęła. Tylko że ani Czarna, ani ja, ani nikt tu nie ma siły nigdzie uciekać. Dlatego jesteśmy tutaj, gdzie są leki trzy razy dziennie. A te spowalniają myśli o ucieczce, a co dopiero ja sama.
Jest strajk. Pielęgniarki i salowe pozabierały nam prześcieradła i teraz na każdym budynku wisi poszprejowany łach z napisem Strajk. Bardzo mi się to podoba i – jak większość pacjentek – kibicuję, ale też obgaduję, że nam kible zamykają na pół dnia, bo nie ma kto pilnować, żeby się nikt nie powiesił. No i że ogrodu nam nie otwierają. A w ogrodzie kasztan, na którym się można powiesić, wiatrak, na którym się można powiesić, szkło ze szklarni, którym można podciąć żyły, i ogrodzenie do sforsowania.
Przyjechała telewizja, to poszłyśmy wszystkie, te co mają wyjścia, pod izbę przyjęć. Ale jak nas zaczęli kamerować, to się rozpierzchłyśmy, bo większość z nas udaje przed światem, że nas tu nie ma.
Kurwa, ale nudno.
Olga Hund, Psy ras drobnych, Korporacja Ha!art, Kraków 2018.