– A ja myślę tak – kontynuował za rogiem Weresajew. – Kola to chemik, pisarz i człowiek. Kola ma, nawiasem mówiąc, lat pięćdziesiąt pięć i mieszka w tym kraju. Co i komu powinienem udowadniać? Być żywym i prawdziwym, Sokratesie, oto na czym polega najważniejszy z trudów człowieka! Być homo, za przeproszeniem, sapiens, w tym konkretnym miejscu, które przydzielił ci Bóg – na tym polega zadanie twojego życia. Zresztą wcale nie takie łatwe, jak może się wydawać Ministerstwu Kultury. Mówić choćby w jakimkolwiek języku, tworzyć. I kochać baby, do jasnej cholery…
– Kola, coś ty się uwziął z tymi babami? – Gredis pokręcił głową.
– Albo chociaż wypić i wiersz napisać – poprawił się Weresajew – Na gwiazdy popatrzeć. Bo jak to w końcu jest: człowiek dla państwa czy państwo dla człowieka? Bo na co nam, pardon, państwo? Bez żadnego państwa możemy sobie powojować, pobudować, wiersze pisać, baby kochać, daruj, Sokratuniu, ale trudno bez baby żyć. Mam wrażenie, że nowoczesne państwo potrzebne jest Ukraińcom tylko po to, żeby mogli powiedzieć innym narodom: „Myśmy se też zbudowali! A myśleliście, że nie zbudujemy! My, kurwa, nie zbudujemy?!”.
Z ręką na sercu, Sokratesie, dziś nasi ludzie walczą, rodzą i zdobywają pożywienie nie dzięki państwu, tylko mu na przekór. Nie, ja nic nie mówię! – Weresajew uniósł ręce i niechybnie upadłby na jezdnię, gdyby nie podtrzymała go Liza. – Skoro w relacjach międzynarodowych utarło się, że ono jest potrzebne, w sensie państwo, to niech sobie będzie. Pal je sześć! Ale co mają do tego jego interesy? Jaki, do chuja pana, ono może mieć interes? Państwo, moim skromnym zdaniem, jest czymś w rodzaju odkurzacza. Jego zadanie to praca, a nie interesy. To mechanizm, kurna mać! Mechanizm, mówię to jako chemik i masażysta. A u nas ten mikser, proszę ciebie, przybiera pozę wielkiego pana, a nawet Pana Boga. Niech do nich nareszcie dotrze, że ja naprawdę nie muszę darzyć miłością wyciskacza do soku! I żaden normalny człowiek nie ma takiego obowiązku. Ludzie: oto najważniejsza i jedyna wartość! Ludzie! No i kobiety, wiadomo – dodał ze wstydliwym uśmiechem.
– Oj tak, oj, tak. – Gredis uśmiechnął się sarkastycznie.
– A czym niby jest naród? – Nikołaj znów się zapalił. – Ty, nie przymierzając, jesteś Litwin. A ja, powiedzmy, chemik. Obaj obywatele Ukrainy. I nie widzę w tym sprzeczności. Każdemu to, co mu się należy, jak mawiali starożytni Grecy.
– Rzymianie, jeśli już.
– A choćby sami Egipcjanie, profesorze! Naród był dobry za czasów Napoleona, ale teraz? Teraz, jak na mój gust, liczy się obywatel!
– Uniósł długi, pożółkły od tytoniu palec.
– A naród to niby co? To my wszyscy, na ten przykład, jak jeden mąż. Żałosne, nieszczęsne, głupiutkie dzieci Ukrainy kochające ją każde na swój sposób. I czym niby jest całe to nasze państwo? Państwo to nie parlament, nie kancelaria prezydenta, nie terytorium. A już na pewno nie partia polityczna i nie grupa krwi. A tym bardziej nie rodowód! Chyba nie jesteśmy psami, Sokratesie Iwanowiczu?! Zdaje się, że jesteśmy ludźmi!
– To są komunały, Kola! – Gredis zmarszczył czoło.
– Zaraz, zaraz! Jak ty tam mówiłeś? Życie po śmierci! Oto czym jest Ukraina. To nasze dusze! To raj, który, jak wiadomo, albo w tobie jest, albo go w tobie nie ma. Światłość wiekuista!
– I baby, rzecz jasna – uzupełnił Sokrates z uśmiechem.
– Dla mnie na przykład to zniewaga. – Weresajew przeoczył sarkazm. – Mówią: etniczni Ukraińcy, etniczni Ukraińcy. Coś jak brzemię, kurna, białego człowieka. A jest, na przykład, cała masa kochających Ukrainę Żydów.
– Czyżby?! – Sokrates uniósł brwi. – To ci dopiero! Nigdy bym na to nie wpadł.
– A szkoda. – Weresajew wzruszył ramionami. – Bo są! Hymn śpiewają z okazji i bez okazji. Życiem nieraz ryzykują. Boli ich ten kraj, cierpią przez niego, a nieraz nawet płaczą.
– Rozbecz mi się tu jeszcze na Włodzimierskiej – poradził Gredis.
– Dawno w centrum Kijowa nie widzieli takiego cyrku.
– Beczeć nie będę. Ale posłuchaj, oni mówią: naród, język. A weź na przykład Rosję…
– Nie mam ochoty jej brać. – Sokrates się zasępił. – Mam jej powyżej uszu. Oto co mogę ci powiedzieć. Kola, jesteś babiarz, zgniły liberał i kosmopolita. Zresztą, mnie też czasem kusi, żeby umyć od tego ręce. – Gredis się skrzywił. – Osobnicy ciskający granaty w centrum Kijowa i przekonujący, że wschód kraju zamieszkują odpady genetyczne: to nawet dla mnie przegięcie. A jestem wszak zawodowym filozofem.
– Ciężkie czasy! – Weresajew westchnął. – Ludzie cierpią na szok pourazowy i deficyt poczucia humoru.
© Copyright for the Polish translation by Marcin Gaczkowski and Anna Ursulenko.
Redakcja: Jerzy Z. Szeja.
Okładka: Olga Zelenska.
Źródło tekstu: Wołodymyr Rafiejenko, Najdłuższe czasy, przeł. Marcin Gaczkowki, Anna Ursulenko, Wydawnictwo KEW, Wrocław-Wojnowice 2020, s. 270–273.
Data publikacji na stronie: 20 grudnia 2020 roku.
Pięć napięć: ukraińsko-polska wirtualna antologia. Napięcie czwarte – „Najdłuższe czasy”:
Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci