Wstawianie wody na herbatę, czynność całkiem zwykła i dla wielu codzienna, łączy mnie z człowiekiem, który mieszka w jaskini i którego dziś poszukują wyszkoleni żołnierze, urządzenia satelitarne, siły zbrojne oraz ich sojusznicy. Mówią, że Osama bin Laden prowadzi ascetyczne życie, je ryż, mleko, kozi ser i codziennie pije zieloną herbatę. Herbata, na którą czekam aż zaparzy się w filiżance z narysowanymi dwoma obejmującymi się postaciami, jest lipowa. Z torebki. Domowa. Kwiat lipy zebrany gdzieś w pobliżu miasta. W miejscu, gdzie dorastałam, wciąż stoją rzędy lip.
W kiosku w pobliżu parku Tašmajdan kupiłam nowy Feral i rozpłakałam się, gdy przeczytałam o Đorđe Kosticiu, którego dziesięć lat temu w Splicie stłukli prawie na śmierć tylko dlatego, że nazywa się Đorđe. Dziś mieszka w Australii, nie ma odwagi sam wyjść na ulicę, w nocy nie śpi, bo wciąż pamięta.
– I šiljilo – powiedziałam, kupując dwa ołówki i zestaw sześćdziesięciominutowych kaset.
– Dawno już nie słyszałam, żeby ktoś mówił šiljilo.
– A jak się ovdje mówi (a może powiedziałam ovde?) – odpowiedziałam z przepraszającym uśmiechem typu wie-pani-ja-nie-jestem-stąd-przykro-mi.
– Rezač.
– Jestem z Zagrzebia – powiedziałam.
– Ja też – odpowiedziała sprzedawczyni.
Dowiedziałam się, że w grudniu 1991 roku wyjechała z Remetineca. Zostawili dom. W prezencie, powiedziała. Nie można było dłużej czekać, bo strzelali. Gdyby miała mieszkanie w bloku, nie wyjechałaby. Mąż pracował w Goricy w Zmaju (zdaję sobie sprawę, że nie wiem, czy nadal istnieje Zmaj), stracił pracę wtedy, kiedy wszyscy (kiedy to było, kiedy wszyscy stracili pracę?). Powiedziała jeszcze, że jej rodzice wyjechali z okolic Karlovaca po operacji „Oluja”. Cała jej rodzina jest tu, ale zostawiła przyjaciół. Czasami myśli, żeby się do nich odezwać. Wykręca numer i pozwala, by telefon dzwonił, a potem, zanim usłyszy głos, odkłada słuchawkę. Nie wie, co im powiedzieć. Nigdy się do nikogo nie odezwała. Tutaj nie mogła znaleźć takich przyjaciół. Tam miała dobrych.
– Po czterdziestce nie można znaleźć takich przyjaciół – powiedziała.
– Proszę do nich zadzwonić. Wysłać im pocztówkę.
Wyszłam szybko ze sklepu. Wyszłam szybko, żeby nie rozpłakać się przed nieznajomą kobietą.
Później zobaczyłam na ulicy partyzanta. Starszy, siwowłosy mężczyzna siedział na torbie przy światłach na przejściu dla pieszych przed naszym budynkiem przy ulicy Serbskich Władców. Obok niego leżało sporo tobołków, ubrań lub sama już nie wiem czego. Rozmawiał z kimś, kogo tam nie było. Nie mówił sam do siebie. Przed nim ktoś stał i słuchał. Ktoś, kogo tylko on mógł widzieć. Na głowie miał titovkę z czerwoną gwiazdą. Może nie jest partyzantem. Może nie ma więcej niż pięćdziesiąt lat, tylko wygląda na starszego. Może jest bardzo stary. Może jest bardzo młody, ale osiwiał w ciągu ostatnich kilku lat. Może walczył w Bośni, Chorwacji lub Kosowie. Może nie walczył, tylko po prostu jest szalony. O nic go nie pytałam, więc nic nie wiem. Nie mam jednak odwagi wychodzić sama na ulicę, nocą nie śpię, rozmawiam z ludźmi, których nie widzi i nie słyszy nikt oprócz mnie, choć ja wiem, że tu są. Wszędzie wokół nas.