Słowo wstępne
Z ruską klasyką zetknąłem się po raz pierwszy pięć lat temu. Wtedy jeszcze nikt nie podejrzewał, że będzie o niej tak głośno. Koleżanka z pracy, która wówczas wykładała język i literaturę rosyjską na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie, opowiedziała mi dość nietypową historię o studencie, który w trakcie egzaminu z literatury rosyjskiej XIX wieku streszczał jakieś pełne fekalnego humoru i perwersyjnie obscenicznych zboczeń opowiadanie, z przekonaniem twierdząc, że napisał je Dostojewski. Normalnie znaczyłoby to, że student nie przygotował się do egzaminu i sprawdza jej wytrzymałość na blef. Tyle że student należał do prymusów i koleżanka nigdy wcześniej nie zauważyła u niego podobnych zachowań.
Szybko zapomniałbym o całym zdarzeniu, gdyby nie wzmianka w gazecie, na którą natrafiłem rok po całym zajściu. Otóż pisano tam o tirze zatrzymanym przez urząd celny na przejściu granicznym w miejscowości Višne Niemieckie. Na tamtym obszarze to nic nadzwyczajnego, celnicy dosyć często zatrzymują samochody ciężarowe, które przewożą tanie chińskie podróbki markowych ubrań (Adidos, Nikhe). Tym razem jednak nie znaleziono żadnych ubrań ani perfum, tylko książki. Dostojevzsky, Toystoy, Toorgeneff – tanie podróbki uznanych treści literackich przeznaczone dla ludzi, którzy nie dorośli do czytania prawdziwej rosyjskiej klasyki, zbyt ambitnej dla przeciętnego czytelnika.
Znajomy dziennikarz mówił mi, że dosyć często trafia na ludzi, zwłaszcza na głębokiej prowincji, którzy w domowych biblioteczkach posiadają niejakiego Czehova. Fakt, że przebrnęli przez ten tani szmelc, utwierdza ich w przekonaniu, iż mają kompetencje, by wieść dysputy dotyczące największych zagadnień rosyjskiej klasyki. Wszystkie te dyskusje o Bogu, miłości, nieśmiertelności, zbrodni, karze i śmierci. Nie przyjmują do wiadomości, że nazwisko oryginalnego Czechowa pisze się przez „ch“ i że prawdziwy Czechow nigdy nie napisał obscenicznego opowiadania o Kozaku, którego najwierniejszym przyjacielem jest jego koń. (Nie muszę chyba wyjaśniać, o co tutaj chodziło.) Z ludźmi, którzy wyrośli na tanich podróbkach rosyjskiej klasyki, czy też, jak w ostatnim czasie zaczęli je nazywać dziennikarze, na ruskiej klasyce, ciężko potem dyskutować o sensie ludzkiej egzystencji. Co prawda ruska klasyka na pierwszy rzut oka może przypominać Dostojewskiego, Tołstoja czy Turgieniewa (odpowiedni dobór tematów, postaci i wykorzystanie typowego świata przedstawionego robi swoje), ale wartości takiej klasyki zużywają się po pierwszym czytaniu.
Kilka miesięcy po zatrzymaniu ciężarówki mój przyjaciel, należący do jednej z organizacji pozarządowych, opowiedział mi o nieludzkich warunkach, w jakich powstaje fejkowa klasyka. Podobno autorzy, którzy zarabiają na jej fałszowaniu, muszą systematycznie brać udział w obozach pracy twórczej, gdzieś w odległych zakątkach północno-wschodnich Chin. Na początku ubiegłego roku współpracownik Amnesty International złożył raport z ich działalności. W tym celu przez jakiś czas przebywał w jednym z obozów, udając emerytowanego wykładowcę literatury rosyjskiej, specjalizującego się w twórczości Gonczarowa.
Do takich obozów werbuje się z reguły emerytowanych profesorów literatury, najczęściej epileptyków, którzy zmuszani są do wypijania hektolitrów wódki, zakładania kółek anarchistycznych i toczenia nieustających sporów dotyczących istnienia Boga. Metody te mają na celu przybliżyć im jak najbardziej warunki i okoliczności, w jakich powstawała prawdziwa rosyjska klasyka. Po otrzymaniu żenująco niskich honorariów profesorowie są zmuszani do uprawiania hazardu w miejscowym kasynie, wiernej kopii drezdeńskiego, w którym zwykł trwonić swoje zaliczki F. Dostojewski.
Kiedy starzy i wycieńczeni literaci nie mają już sił pisać, podsyła się im piękną, cyniczną femme fatale, która wyrywa im serce z piersi, a wraz z sercem – ostatnią powieść.
Pikanterii dodaje fakt, zwłaszcza w oczach rodzimego odbiorcy, że w fałszowaniu klasyki maczał palce również miejscowy literat. Ze względu na rodzinę nie podaję jego nazwiska. Zresztą ten wyrobnik literatury dość już wycierpiał. Permanentne napięcie i nieustanny stres kumulowały się w nim, aż było za późno. Niedawno zmarł na zapalenie płuc. A taki był z niego świetny imitator Sołżenicyna i Bunina. (Wywiad z nim umieszczamy w posłowiu do poniższej publikacji, co mamy nadzieję, przynajmniej w pewnym stopniu pozwoli czytelnikowi zrozumieć sposób myślenia człowieka, który z uwagi na niesprzyjające okoliczności zmuszony był do fałszowania uznanych treści literackich i udawania klasyka.)
Tak więc oddajemy w Państwa ręce ten niewielki zbiorek – antologię ruskiej klasyki, nie tylko jako dowód na kuriozalność ślepego zaułka, w który wpędził współczesną literaturę dziki kapitalizm, ale również – i przede wszystkim – jako przestrogę dla przyszłych pokoleń literatów.
Adam Pomorsky
BYWA, ŻE LOS OBDAROWUJE W DWÓJNASÓB
Arkadiusz Stiepanowicz zdążył przyzwyczaić się do życia w samotności. Pomimo tego, że dopiero co w wąskim gronie współpracowników (w zasadzie tylko szefa działu i sprzątaczki Nastii) obchodził swoje trzydzieste trzecie urodziny, przestał oczekiwać wielkich zmian od losu.
Był zadowolony ze swojego życia. Pracował jako patolog sądowy, cieszył się powszechną renomą. Kiedy gdzieś znaleziono trupa w zaawansowanym stadium rozkładu, od razu mówiono: wezwijcie Arkadiusza Stiepanowicza, on będzie wiedział, co robić. Nie miał rodziny. Kobiety jego młodości miały inne wyobrażenie o tym, czym powinny zajmować się ręce, które kiedyś będą głaskać ich dzieci po główkach. Ani jedna z nich nie była w stanie wyobrazić sobie rąk po łokcie nurzających się w spuchniętych brzuchach topielców lub babrających się w jelitach zmarłych delikwentów. Pomimo to Arkadiusz Stiepanowicz był pogodzony z losem. Działał bowiem w imieniu sprawiedliwości i podążał za prawdą. Ta świadomość wystarczała, żeby być zadowolonym z własnej egzystencji. Za każdym razem, kiedy komisarz odwiedzał go, aby powiadomić o tym, że dusiciel albo rozpruwacz zostali unieszkodliwieni dzięki jego ekspertyzie, czuł, iż życie ma sens.
Aż tu nagle któregoś dnia, w trakcie sekcji zwłok pewnego samobójcy, który skoczył do kanału newskiego, do Arkadiusza zadzwonił nieznajomy numer. Nie zdążył nic powiedzieć. W słuchawce odezwał się zdesperowany kobiecy głos:
‒ Halo? To ty? Kocham cię. Kocham cię, kocham… Arkadiuszu… kocham i będę kochać na zawsze… chcę, żebyś to wiedział… żebyś wiedział, że na zawsze będziesz moją jedyną miłością, miłością mojego życia. Arkadiuszu Stiepanowiczu, mój ty… i że…
I tu połączenie się urwało.
Arkadiusz Stiepanowicz stał w bezruchu przez kilka minut, pochylony nad denatem, który skoczył do kanału newskiego z kieszeniami pełnymi kamieni. Stał tak, a na jego twarzy rysował się dokładnie ten sam grymas, który widać było na twarzy samobójcy. Pełen niedowierzania i zaskoczenia. Jedyna różnica polegała na tym, że samobójcę zaskoczyła prawda o śmierci, a Arkadiusza Stiepanowicza nieoczekiwane wyznanie miłosne. Ten współgłos patologa z trupem wybrzmiewał jeszcze przez kolejnych kilka minut. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy coś zaczęło poruszać się w ciele nieboszczyka (prawdopodobnie szczypawica, która wlazła mu ustami do brzucha), coś drgnęło również w Arkadiuszu Stiepanowiczu… Było to postanowienie… Silne postanowienie… Pomimo swojej płochliwości oddzwonił. W telefonie jednak zamiast kobiecego głosu słychać było jedynie irytujący sygnał… Nikt nie odbierał… Spróbował jeszcze raz. Próbował cały dzień, ale telefon wciąż był poza zasięgiem.
Świadomość tego, że istnieje jakaś nieznajoma kobieta, która go kocha, nie dawała mu spokoju. Przez cały dzień pocił się i był podniecony. W pracy popełniał same błędy i gdyby jego pacjenci byli wciąż żywi, w przeciągu jednego dnia stałby się seryjnym mordercą. Jeszcze nigdy nie usłyszał od żadnej kobiety, że jest miłością jej życia. To wystarczyło, żeby zapłonął do niej uczuciem. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, tylko o niej. Nieznajoma… Czyż definicją miłości nie jest właśnie niemożliwość myślenia o rzeczach innych niż ukochana? Arkadiusz Stiepanowicz wyobrażał ją sobie. Jak wygląda i co właśnie robi… I gdzie mogli się poznać… Zastanawiał się, czy to nie ta mała kelnerka Ola z bistra naprzeciwko. Po południu wybrał się tam na kawę, ale nie wyczytał z jej spojrzenia nic szczególnego. Bardziej prawdopodobne, że to pielęgniarka Pola od nich ze szpitala. Albo ta ruda sprzedawczyni Grusza w spożywczaku. Cały świat wokół Arkadiusza Stepanowicza nagle wypełnił się miłością. Wszędzie wokół czuł kobiece spojrzenia, które namiętnie go śledziły. Nagle zaczął chodzić w inny sposób. Zrozumiał, że chodzenie służy nie tylko przemieszczaniu się z jednego miejsca na drugie; chodzenie jest kwestią estetyki, która może stać się radością dla dobrze ukrytych oczu, zawieszonych na jego życiu. Każdy, nawet ten najbardziej bezsensowny element jego egzystencji nabierał od razu zupełnie innego znaczenia. Arkadiusz Stepanowicz uświadomił sobie, że najprawdopodobniej tak właśnie czują się ludzie, którzy uwierzyli w Boga. Czują, że jego łaskawe spojrzenie śledzi każdy ich krok. Arkadiusz Stepanowicz, gdyby tylko mógł, unosiłby się metr nad ziemią. Pragnął odnaleźć kobietę, która brała go za miłość swojego życia. Tylko jedna rzecz budziła jego niepokój. Skąd ten pełen desperacji okrzyk pod koniec rozmowy? I dlaczego słychać było – jak mu się zdawało – pełne desperacji cudze okrzyki w tle? I dlaczego jej telefon jest cały czas niedostępny?
Wieczorem, podczas oglądania wiadomości, wszystko się wyjaśniło. Koło południa na lotnisku Pułkowo w Petersburgu rozbił się samolot. Wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu. Arkadiusz Stiepanowicz odebrał telefon w momencie katastrofy, czas zgadzał się co do minuty. Wyglądało na to, że jakaś niesamowicie wstydliwa pasażerka samolotu, która, jak widać, musiała kochać go całe lata, chciała mu o tym powiedzieć na krótko przed śmiercią. Arkadiusz Stiepanowicz śledził kolejne wydarzenia ze świata, ale jakoś nic do niego nie docierało. Wystarczyła mu jego własna tragedia. W tym samym dniu, w którym dowiedział się, że ktoś kochał go całe życie, stracił tę osobę na zawsze. Nie pozostawało mu nic innego, jak się upić.
Nazajutrz jednak wciąż o niej myślał. Co prawda była martwa, ale nie zmieniało to faktu, że była jedyną kobietą, która kiedykolwiek go kochała. No i co z tego, że martwa? Większość ludzi, których Arkadiusz spotykał w ciągu dnia, to trupy. Chciał dowiedzieć się, kim była. Być może uda mu się jakoś ściągnąć ją na stół i zobaczyć na własne oczy to serce, które latami kochało go potajemnie. Być może uda mu się spędzić z nią kilka dni, przynajmniej tych kilka spacerów, podczas których będzie przewozić ją z chłodni do stołu sekcyjnego i z powrotem.
Załatwił sobie spis ofiar. Kilka razy go przestudiował, ale nikt nie wydał mu się znajomy.
Arkadiusz jednak nie poddawał się. Miał chody na policji i dzięki temu dostęp do szczegółowych informacji. Natknął się na coś, co wzbudziło jego zainteresowanie. Jedna z ofiar mieszkała zaledwie dwa bloki od jego mieszkania. Skądś już znał jej nazwisko. Ljazaninowa… Ljazaninowa… Musiał już gdzieś je słyszeć…
Jeszcze tego samego wieczoru pobiegł pod jej dom. Miał wrażenie, że już kiedyś tu był… ale nie był w stanie przypomnieć sobie, kiedy i dlaczego. Podszedł do drzwi i przeczytał spis lokatorów. Na jednym z domofonów widniało nazwisko: Arkadiusz Stiepanowicz Ljazanin. Tak, przed nazwiskiem kobiety, która kochała go latami, widniało jego imię… Arkadiusz Stiepanowicz. I nagle zrozumiał… Nagle przypomniał sobie, skąd zna ten dom i co tu robił.
Ljazaninowa była księgową, która przed laty robiła mu zeznanie podatkowe. Prawdopodobieństwo, że latami była w nim zakochana, wynosiło zero. Miała ponad pięćdziesiąt lat i wiodła szczęśliwe pożycie małżeńskie. Wygląda na to, że jej telefon był po prostu pomyłką. Najwidoczniej numer Arkadiusza Stiepanowicza miała zapisany tuż obok numeru swojego małżonka, który również nazywał się Arkadiusz Stiepanowicz… Po prostu ‒ w panice wybrała numer nie do tego Arkadiusza co trzeba.
Poczuł głęboki żal do samego siebie, przeszywający do szpiku kości. Nie wystarczyło, że jedyna kobieta, która kiedykolwiek go kochała, była starą urzędniczką ze skarbówki; i nie dość, że ta stara urzędniczka była martwa. Jakby tego wszystkiego było mało, okazało się, że jej miłość to jedna wielka pomyłka. Świat znowu stał się miejscem okrutnym i złym. Spacer znowu stał się zwykłym sposobem na przemieszczanie się z punktu A do punktu B.
Arkadiusz Stiepanowicz przeszedł na drugą stronę ulicy i stąd obserwował dom, w którym mieszkała kobieta darząca go miłością. Z domu nagle wyszedł mężczyzna. Był łysy i nieco przy kości. Nawet z daleka widać było, że potwornie się poci, a z dziurek w nosie sterczą mu kłaczki. Arkadiusz Stiepanowicz wyczuł jakoś, że to musi być ten drugi. Arkadiusz Stiepanowicz, jego sobowtór.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien podejść do niego i powiedzieć mu o tym, że w ostatniej chwili życia jego żona myślała o nim, ale ostatecznie nic takiego nie zrobił.
Był troszkę zazdrosny.
EPILOG
Arkadiusz Stiepanowicz, ten drugi Arkadiusz Stiepanowicz, nie patolog, tylko Arkadiusz Stiepanowicz Ljazanin, wyszedł z domu i skierował się w stronę Starego Arbatu. Zanim wam zdradzę, dlaczego jego kroki powiodły właśnie tam, warto powiedzieć kilka słów o związku Arkadiusza Stiepanowicza i jego żony, kobiety, która przez pomyłkę zadzwoniła przed śmiercią do Arkadiusza Stiepanowicza ‒ patologa. Nie była to aż taka wielka miłość, jakby mogło się wydawać. Szczerze mówiąc, mała również nie. Byli szablonowym przykładem małżeństwa z długim stażem, pełnym zobojętnienia i chłodu. Przynajmniej ze strony Arkadiusza Stiepanowicza, który już od dłuższego czasu chciał opuścić żonę. Przedwczoraj, kiedy ostatni raz dzwonił do Ufy, gdzie małżonka przebywała z wizytą u swojego ojca, starał się jej wyjaśnić, że to koniec. Płakała do telefonu tak uporczywie i z taką rozpaczą, że jakoś stracił pewność siebie i powiedział, że przy niej zostanie. Dokładnie tak to sformułował – westchnął głęboko i powiedział: „Dobrze, w takim razie zostanę przy tobie…“. Inna kobieta poczułaby się urażona jego na wpół zniesmaczonym, na wpół litościwym tonem, ale ona najwyraźniej postanowiła ten krzywdzący podtekst zignorować. Histerycznie zaczęła mu wyznawać miłość. Jej służalczość była dla niego odpychająca. Brzydziła go. Brzydziło go jej wyznanie miłości, brzydziło go, że żona nie ma w sobie ani odrobiny godności. Nie zmrużył oka przez całą noc. Jak mógł popełnić taki błąd i okazać jej odrobinę współczucia akurat wtedy, kiedy należało zamknąć rozdział ich wspólnego życia?! Dlatego też Arkadiusz Stiepanowicz, ten drugi Arkadiusz Stiepanowicz, nie tamten, od którego zaczęła się cała historia, ale ten drugi, który wciąż jeszcze zmierzał w stronę pewnego domu na Arbacie, po drodze zatrzymując się w cukierni i kupując wielką bombonierkę, tenże Arkadiusz Stiepanowicz już pół roku potajemnie bzykał swoją sekretarkę Liapuchninównę. Nadszedł czas zdradzić wam, że do owego domu na Arbacie kierował się właśnie w tym celu. Liapuchninówna nie należała do przesadnie rozumnych. Nie była również typem kobiety o przyjemnej i schludnej prezencji. Nie da się również powiedzieć, żeby Liapuchninówna wyróżniała się szczególną pięknością. Co tu dużo gadać, dama była z niej mizerna. Prawdę mówiąc, była niesamowicie ordynarną i głupią kobietą, ale właśnie ten typ Arkadiusza Stiepanowicza pociągał.
Gdy Arkadiusz Stiepanowicz znalazł się blisko domu na Arbacie, nie był w stanie ukryć radosnego podniecenia. Kiedy wieczorem dowiedział się o katastrofie samolotu, na pokładzie którego była jego żona, kiedy pojął, że zginęła na miejscu, a jego problem w przeciągu sekundy został załatwiony, bez zbędnych dramatycznych scen rozstania, bez zniszczonej reputacji u jej rodziny, która pozbawiłaby go spadku po teściu, kiedy dowiedział się o tym wszystkim, miał ochotę tańczyć. I teraz, gdy wszedł do mieszkania na Arbacie i zobaczył lekko dziabniętą Liapuchninównę, czekającą na niego w niezupełnie czystych majteczkach na kanapie w kuchni, teraz również miał ochotę podrygiwać. Cóż, los zwykł obdarowywać w dwójnasób.