Kiedy w barze powiedzieli, że powinnam coś ze sobą zrobić, bo mają już dość ciągłego zamiatania moich kłaków, zaczęłam porządnie zastanawiać się nad swoim życiem. Już wcześniej współlokatorka wspominała, że irytują ją moje włosy z nóg zalegające w wannie, ale wyszłam z założenia, że najwyżej się wyprowadzi, zaś o ulubioną knajpę znacznie trudniej niż o kompana do płacenia czynszu. Postanowiłam więc natychmiast podjąć odpowiednie kroki.
Zadzwoniłam o poradę do mamy, ale nie mogła podejść do telefonu, jak powiedziała sekretarka, była właśnie z klientem. Tak w ogóle, moja mama pracuje w biurze księgowym, gdzie przykładnym mężom i ojcom w kryzysie wieku średniego daje lekcje z oszustw podatkowych. To obciążająca robota, ale mama ją kocha, widząc, ile przyjemności dostarczają delikwentom jej usługi. Swoim oddaniem uczyniła z firmy najpopularniejsze biuro rachunkowe w kraju, miejscy urzędnicy średniego szczebla ciągle mijają się tam w drzwiach. Wiadomo, mama czasem ociera się o granice prawa, dlatego też nigdy nie bierze zleceń od instytucji państwowych, jak mawia: „kurwą to ja nie jestem”. Nie raz się o to burzyli, ale zawsze wystarczyła jakaś drobna, bezinteresowna przysługa, żeby nadać poślizg tej czy innej sprawie i nie trafić przed sąd. Mama zawsze miała ręce pełne roboty, trudno więc się dziwić, że nie starczało jej czasu dla mnie, jednak przekazała mi przez sekretarkę, żebym jadła dużo owoców, myła się porządnie i natychmiast smarowała do drogerii po żywicę.
Jestem córką, która zawsze dotrzymuje słowa, a że moja mama jest kobietą dwukrotnie dłużej niż ja, ufałam jej w takich kwestiach i od razu zadzwoniłam do mojego dilera. Ten wsiadł na mnie z pyskiem, że żywica to nie sprawa na telefon, czy nie wiem, że Krajowy Urząd Bezpieczeństwa Łańcucha Żywnościowego ma go na podsłuchu, odkąd jednemu z jego pracowników zamiast heroiny sprzedał suplement diety dla urody. Kiedy wreszcie wyjaśniłam powagę sytuacji, spuścił nieco z tonu i powiedział, że żywicę, której potrzebuję, dostanę choćby w Rossmannie. No nie wiem, opierałam się, raczej nie robiłam tam zakupów, ale diler zapewnił mnie, że wszyscy tam chodzą, tylko się nie przyznają. Zresztą ostatnio działkę trawki zapakował mi przez przypadek do magazynu „Glamour”, mogę więc skorzystać z zamieszczonych tam kuponów. Zobaczę, może to rzeczywiście nie jest kiepski pomysł.
Poszłam więc do tego Rossmanna, numer „Glamour” chowając pod bluzę. Żeby nikt mnie nie rozpoznał, naciągnęłam kaptur na głowę i założyłam okulary przeciwsłoneczne. Co o mnie pomyślą znajomi, jeśli wyjdzie na jaw, że bywam w takich miejscach? Jeszcze większy niepokój poczułam, kiedy się okazało, że trafiłam akurat w sam środek Dni z „Glamour” i cały Rossmann roił się od podejrzanych typów. Za regałem z pastami do zębów dwie nastolatki wydłubywały z kasetki cień do powiek marki Essence, później jedna z nich wyjęła kartę stałego klienta i podzieliła nią proszek na równe kreski, po czym zwiniętymi ulotkami wciągnęły to wydepilowanymi nosami. Nieco dalej cała grupa przedszkolaków żuła kapsułki do prania, a z ust ich opiekunek niechlujnie zwisały kopcące się tusze do rzęs. Głębiej w sklepie zebrał się mniejszy tłum osób w najlepsze sączących płyn micelarny i oglądających zapasy staruszek, przyklejonych do siebie preparatem mocującym do protez.
Lecz prawdziwie twardzi zawodnicy zgromadzili się przy tylnych regałach. Ci to już nie dbali o żadne pozory, do nieprzytomności tarzali się wśród ampułek i strzykawek wypełnionych kremem cc od Borjouis. Ich oddech zalatywał perfumami Chanel, a usta mieli spierzchnięte od wcieranego w dziąsła pudru Estée Lauder. Kiedy przechodziłam obok, jakaś księgowa w szczególnie kiepskim stanie akurat wsparła się na łokciach i wyrzygała bombę do kąpieli Lush, która potoczyła się przez cały sklep, zostawiając za sobą strużynę o obrzydliwym zapachu ylang-ylang. I tu, wśród ściętych z nóg maniaków drogeryjnych znalazłam wreszcie moją żywicę. Niebieska poświata jej opakowania nawet w półmroku kusiła obietnicą, że zawarte w środku materiały radioaktywne rozwiążą w całości mój problem. Ruszyłam z łupem do kasy, jedynie po drodze niemal padłam ofiarą bandy złoczyńców ukrywających swe prawdziwe oblicza pod maseczkami nawilżającymi, ale ostatecznie zdołałam się uwolnić, w czym pomogły mi kupony. Obiecałam sobie wtedy, że już tylko w ostateczności zapuszczę się znowu w takie zdeprawowane środowisko.
Żeby opanować nerwy, po powrocie do domu zjarałam szybko jednego jointa, a później zamknęłam się w łazience, by wypróbować żywicę. Nie miałam w tym wprawy, więc dość nieporadnie rozdzieliłam od siebie pierwsze listki i dopiero za trzecim razem udało mi się porządnie przykleić plaster. Bałam się nawet zaświecić lampę, nie chciałam, by współlokatorka domyśliła się, co wyprawiam, za źródło słabego światła służyło mi jedynie matowoniebieskie lśnienie na lewej nodze. Kiedy gwałtownym ruchem, jak było napisane na opakowaniu, zerwałam plaster, na całej jego długości pękła mi skóra, a tryskająca krew zbryzgała wszystko w łazience. Zabolało, oczywiście, ale prócz bólu poczułam jeszcze dziwne wibracje, które nie dawały mi spokoju. Nałożyłam i zerwałam jeszcze jeden plaster, później kolejny, będąc coraz bliżej osiągnięcia katharzis. Wiedziałam, że wystarczy niewielkie poświęcenie, a już nigdy nie będę musiała przejmować się owłosionymi nogami.
Skąd jednak mogłam przypuszczać, że depilowanie żywicą będzie takie uzależniające. Siedziałam na podłodze całkiem zamroczona od utraty krwi, docierało do mnie jedynie niebieskie, migotliwe światło i zapach żywicy. Nie zaszkodzi jeszcze trochę, pomyślałam i plastry przykleiłam pod pachy, również zrywając je ze skórą. Z bólu zapomniałam o bożym świecie, ale nie trwało to długo, kiedy doszłam do siebie, paskiem do depilacji potraktowałam także wzgórek łonowy. Odpadł stamtąd cały pofałdowany płat skóry, a ja nigdy nie czułam się taka rozanielona jak wówczas. W amoku obdzierałam się ze skóry, usuwałam jej każdy najmniejszy strzęp, zaś w ociekające krwią i płynem tkankowym ciało wcierałam pochodzącą z jesiennej kolekcji kosmetyków MAC szminkę o odcieniu Velvet Matte Heroine oraz korektor Maybelline. A później urwał mi się film.
Kiedy wreszcie oprzytomniałam w ociekającej krwią łazience, wstałam i z trudem dowlokłam się do lustra. I nie mogłam uwierzyć w to, co w nim ujrzałam. No jasne, pomyślałam, musiałam nawdychać się oparów z żywicy i nadal mam halucynacje, nie może być inaczej. Ale moje odbicie nie kłamało, uporczywie wlepiało we mnie oczy typowej księgowej, zagryzało wyschnięte na wiór usta typowej księgowej, kręciło grubą szyją typowej księgowej. Okazało się, że w głębi duszy, pod płaszczykiem przyzwoitej alkoholiczki byłam najzwyklejszą księgową. I jak tu miałam wyjść na ulicę, pokazać się ludziom. Zadzwoniłam do mamy, w końcu siedzi w księgowości już parę ładnych lat.
Jej wskazówka była całkiem oczywista.
Przyjęłam się do pracy w biurze rachunkowym, gdzie wypalonych zawodowo i znudzonych życiem osobistym mężczyzn, urzędników średniego szczebla, a czasem i polityków uczę trudnej sztuki oszustw podatkowych. Nie jest łatwo, ale idzie się przyzwyczaić, no i jest z tego niezły hajs. Kierownik działu nie jest najgorszy, tylko czasem nas bije, ale nie chce dla nas źle, no i nie bierze wcale dużej prowizji. Mnie wystarcza akurat, żeby zapisać się na studia ekonomiczne, na specjalizację z audytu międzynarodowego. A kiedy już zdobędę dyplom, pójdę do KPMG albo Deloitte kokietować prawdziwie grube ryby, na przykład szejków naftowych, handlarzy bronią i startupowców z działki FinTech. Gospodarka międzynarodowa, tam jest prawdziwy biznes! Moje życie będzie piękne.
Przełożył Daniel Warmuz