Raz znajoma opowiadała mi, jak kiedyś na ulicy podeszła do niej jakaś miła staruszka i zapytała o godzinę. Dziewczyna, jak można się domyślić, wyciągnęła z torebki komórkę i odpowiedziała. Kobieta żachnęła się: A na cóż mi czas z telefonu?! Ja chcę wiedzieć, jaka pora jest naprawdę!
Staruszka ta bez wątpienia co nieco o prawdziwym czasie wiedziała. Bo ten, który większość z nas nosi w kieszeni czy trzyma w domu, powstaje za sprawą rozedrganych elektronów, o których wiemy jedynie, że zawsze pojawiają się nie tam, gdzie się ich spodziewamy. W związku z tym zazwyczaj wychodzą przez nie jakieś hocki-klocki: niby dopiero co było za piętnaście, mija kwadrans – i już jest jutro. mierzące czas nadają się tylko do jednego – żeby uświadomić ci, o ile się spóźniłeś. Albo że i tak nigdzie nie zdążysz…
Człowiek, który próbuje żyć według nich zazwyczaj lata jak opętany, ma rozbiegane oczy, suchy język i płytki oddech. Na domiar złego jego życie na ogół kończy się marnie: w ulicznym korku lub kolejce do proktologa.
Prawdziwy czas powstaje w zupełnie inny sposób. Przede wszystkim nie skacze jak pół kilograma pcheł i zasadniczo preferuje stanie w miejscu. Poza tym jest podobny do mgły: na wysoczyźnie zbiera się w unoszone przez wiatr kłęby, a w dolinach zalega bez ruchu. Pamiętacie babciny dom? W nim z pewnością znajdował się mechanizm służący do wytwarzania płynącego wolno, wolniusieńko czasu; by taki czas choć odrobinę posuwał się do przodu, potrzebny był ciężki, okrutnie ciężki odważnik przykuty łańcuchem jak skazaniec. Każdego ranka trzeba go było ustawiać na nowo. Dzięki temu nastawał długi, długachny poranek, a po nim niekończący się dzień i bezkresny wieczór. W otoczeniu tego mechanizmu nigdy nic się nie zmieniało. Wisiały tam zawsze te same fotografie w niebieskich ramkach: babcia w ślubnej sukni u boku mężczyzny do złudzenia przypominającego aktora z filmu Traktoristy, dawno zapomniani krewni czy wystraszeni rodzice, wytrzeszczający oczy zza zbitej szybki, za którą rozpościerała się niczym niezmącona staroświeckość. Były tam i niezliczone poduszki ułożone w stos na wielkim łożu, na które bezwzględnie zakazywano wchodzić w ciągu dnia, i termos z epoki przyjaźni chińsko-radzieckiej, z korkiem zawiniętym w sreberko po czekoladzie, i mucha, leniwie i niestrudzenie tłukąca o szybkę metaliczną główką.
Chyba w każdym pustym domu w wyludnionej wiosce wisi zepsuty zegar z wahadłem. Jeśli do takiego domu wejdziemy, to znaczy, że już po wszystkim –że czas się skończył i nastała wieczność. Ale nam nadal do niej daleko: nam wciąż dzwoni w kieszeniach, dźwięczy w uszach i wibruje w głowach. Bo podobno żyjemy.