w dole
kloacznym wzbierają brunatne fekalia
w stadninach kurz konie już za rogatkami
olały opłaty wjazdowe
semafory świecą wyłącznie na biało
miasto ujęte w zaimki tętni testosteronem
wszyscy nażarci i tylko chleb jest głodny
deszcz ściśle przywarł do chmur
tak bardzo nie chce spaść na zboczoną ziemię
boi się
ludzi przede wszystkim mężczyzn
oni tacy sami tacy przerażająco sami
nawet kret jaśniepan
paraduje prawie na golasa
rozminowany saper bez twarzy
ulice natarte są sadlistą słoniną
zbroczone spermą i skromem
słońce
rozczapierzone paluchy
wtapia w płynny asfalt
łakomym okiem zżera dziewczyny
ślepe od świateł głazy
drewniejąc trzeszczą w orbitach
kwas jest czerwony wyżarto błękity
z żerdzi zatkniętej na dachu
zwisa postrzępiony welon młodej
nie ma wiatru a on się wydyma
wydyma się jak wargi diabła
zbiry i choroby w recydywie
nie widzą
jak na widnokręgu
za drżącym powietrzem
majaczą góry: zieleń o żyłach wód
życiodajnych w czasie zaprzeszłym